poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Chennai

Nie lubię wyjeżdżać z Indii. Już po raz trzeci mi się to przytrafia i za każdym razem czuję głęboki żal. Nie będzie już riksz trąbiących na ulicach? Nie będzie wszechogarniającego tłumu wąsatych facetów i kobiet w sari? Nie będzie knajpek, w których za 10 złotych można objeść się najlepszego jedzenia pod słońcem? Nie będzie cudownych, nocnych podróży pociągiem? Nie będzie kolorowych świątyń co 100 metrów?

Indie są trochę światem z komiksu. Kto czytał kiedyś namiętnie komiksy, ten zrozumie. Wszystko jest dużo bardziej jaskrawe niż w europejskiej rzeczywistości. Sytuacje zmieniają się w najmniej spodziewanych momentach. Zapachy są bardziej wyraziste, kolory bardziej kolorowe, zmysły się wyostrzają i wyczulają na zupełnie nowe zestawy wrażeń. Tutaj po prostu wszystko jest BARDZIEJ.

Wczoraj wieczorem wsiadłem do nocnego pociągu z Varkali do Ćenaju - na kilkunastogodzinną podróż z zachodniego wybrzeża na wybrzeże wschodnie, przez całą szerokość Indii. Przez pierwsze dwie-trzy godziny miałem niespodziewaną towarzyszkę, młodą Hinduskę o imieniu Niśa. Dosiadła się i ewidentnie przez jakieś pół godziny zbierała w sobie odwagę, żeby się do mnie odezwać. Kiedy już to zrobiła - brzmiało to jak eksplozja. Zostałem zarzucony gradem pytań. "Skąd jesteś", "co robisz", "gdzie pracujesz", "jaka jest Polska", "jaki jest najciekawszy kraj w Europie", "czy Polacy to chrześcijanie", "po co jeździsz do Indii", "czy jeździsz do Indii z przyczyn religijnych", "co ci się najbardziej podobało w Indiach", "czy lubisz jedzenie z Kerali", "co robi twoja rodzina", "czy to prawda, że katolicy nie znają i nie czytają Biblii". I tak dalej, i tak dalej. To ostatnie pytanie zwróciło moją uwagę, bo to samo powiedział mi poznany w slumsach Bombaju Mohammad. Ogólnie wychodzi na to, że muzułmanie i hinduiści mają taką definicję katolika - katolik to taki rodzaj chrześcijanina, który nie zna i nie czyta Pisma Świętego. W odróżnieniu np. od protestantów, którzy znają Biblię na wyrywki i muzułmanów, którzy nieustannie czytają Koran. Ciekawa perspektywa. Myślę, że coś w tym jest.

Ćenaj (czy też Chennai, dawniej Madras) to stolica Tamil Nadu - stanu, który różni się dosyć mocno od reszty Indii. Zamieszkują go Tamilowie, spadkobiercy starożytnej kultury drawidyjskiej, dumni i nie przepadający zbytnio za Hindusami z północy. To właśne oni dokonali swego czasu podboju lądów znajdująch się na wschód od Indii, zanosząc hinduizm aż do dalekiej Indonezji - do dzisiaj praktykuje się go np. na wyspie Bali. Tutaj mało kto zna hindi - znacznie łatwiej dogadać się po angielsku, co mieszkańców Delhi czy Bombaju często mocno zaskakuje. Język tamilski ma tyle samo wspólnego z hindi co z językiem polskim - są tak samo odległe od siebie pod względem genetycznych relacji międzyjęzykowych. I piszę to bez cienia przesady. 

Niestety jest jedna rzecz, która łączy mieszkańców Ćenaju i mieszkańców Delhi - skłonność do cwaniactwa i naciągania turystów. Przyznam, że trzytygodniowy pobyt w Kerali trochę mnie od tego odzwyczaił. Na dworcu kolejowym przyczepiło się do mnie dwóch typków, jeden rikszarz i jeden "kolega". Mieli mnie zawieźć do jakiegoś taniego, czystego hotelu z dostępem do internetu. Normalnie zawsze takich gości olewam, bo zazwyczaj nic dobrego z tego nie wynika, tym razem pomyślałem sobie jednak - "jest cholernie gorąco, wciąż trochę boli mnie stopa, dam chłopakom szansę". No i to był błąd. Hotel do którego mnie zawieźli okazał się drogi, brudny i bez internetu. W dodatku zażyczyli sobie po 100 rupii na głowę, za "pomoc". Niech spadają na drzewo z taką pomocą. Im więcej mam do czynienia z takimi ziomkami, tym mniej się dziwię, że każdego roku liczba turystów przyjeżdżających do Indii spada. A przecież normalni Hindusi są zazwyczaj bardzo mili, pomocni, w uroczy sposób nieśmiali. Kilku takich cwaniaczków psuje renomę całego kraju.

widok z okna mojego pokoju hotelowego w Chennai

Dzięki "kolegom" wylądowałem w muzułmańskiej dzielnicy Ćenaju. Mam obok spory meczet, dużo knajpek specjalizujących się w potrawach z kurczaka oraz specjalny punkt, w którym można się obrzezać - w każdym wieku! Nieopodal jest też sklepik specjalizujący się w medycynie ajurwedyjskiej - w nim po raz pierwszy widziałem coś, o czym tylko wcześniej słyszałem - olejki i kosmetyki zrobione na bazie krowiego moczu. Krowa w Indiach jest święta (co chyba wszyscy wiedzą), tak więc również święte są jej różne wydzieliny. Brzmi to ciekawie, ale chyba nie skorzystam. Podobnie jak z obrzezania.

tutaj mozesz sie obrzezac :-)

Kolejną ciekawostką Ćenaju jest sieć restauracji Saravana Bhavan - klasyczna sieciówka, w środku wygląda jak McDonald, z klimatyzacją, bardzo czystym wnętrzem i niezwykle grzeczną obsługą. Saravana Bhavan serwuje jednak tylko i wyłącznie potrawy wegetariańskie i to w dodatku głównie tamilskie. Można więc delektować się idli, sambarem, uthappą, appam, dosą i innymi lokalnymi wynalazkami, podanymi zresztą klasycznie na liściu bananowca, w miejscu które do złudzenia przypomina amerykańskie bary szybkiej obsługi. Jak dla mnie - bardzo specyficzne doświadczenie. Ale jedzenie naprawdę dobre!

tak sie bawi mlodziez nad morzem

Co jeszcze jest w Ćenaju? Jest morze, a raczej Zatoka Bengalska. Jest bardzo brudna plaża, po której zrobiłem sobie dzisiaj krótki spacer. Są dziesiątki młodych chłopaków, którzy pluskają się w tym morzu w dżinsach i koszulkach. Ogólnie jest zaskakująco brudno.  Ćenaj przypomina mi trochę Delhi z 2010 roku, kiedy przyjechałem do Indii po raz pierwszy. Mam wrażenie, że Delhi zrobiło przez te cztery lata gigantyczny krok do przodu, natomiast Ćenaj pozostał typowym indyjskim miastem, ze szczurami biegającymi nocą po ulicach, ludźmi śpiącymi na chodnikach i klimatem ogólnego chaosu. Może to specyfika części miasta, w której przebywam, ale takie właśnie mam odczucia. Może też być tak, że pobyt w Goa i Kerali, które są wyjątkowo czystymi stanami, zmienił moje standardy i zwyczajnie marudzę ;-)

W Ćenaju jest też lotnisko. Dziś wieczorem udaję się na nie, i wyruszam do Iranu. O ile Indie są dla mnie lądem mocno oswojonym, to Iran jest jak nieodkryta planeta. Nie wiem na ile będę miał tam dostęp do internetu, nie wiem jak często będę mógł publikować bloga. Nie wiem nawet czy dostanę wizę ;-) Wiem na pewno, że trudno jest korzystać z Facebooka, który jest oficjalnie zakazany. Ze względu na amerykańskie embargo nie można też korzystać z kart kredytowych ani pobierać pieniędzy z bankomatu - tylko gotówka.

Tak czy siak - na pewno będzie ciekawie. A jak jest ciekawie to jest o czym pisać, więc na pewno będę się odzywał. Do usłyszenia!

4 komentarze:

  1. "Język tamilski ma tyle samo wspólnego z hindi co z językiem polskim - są tak samo odległe od siebie pod względem genetycznych relacji międzyjęzykowych."

    wkradło się tu dość poważne przekłamanie, polski z hindi pod względem relacji genetycznych ma dużo więcej wspólnego z hindi niż hindi z tamilskim, bo polski i hindi należą do języków indoeuropejskich, a języki drawidyjskie to zupełnie inna rodzina językowa. bliższym prawdzie porównaniem byłoby na przykład jak polski do węgierskiego. wybacz, tu się odezwało moje językoznawcze wykształcenie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Chodzilo mi o to, ze tamilski i hindi maja tyle samo wspolnego co tamilski i polski. Byc moze wyrazilem sie nieprecyzyjnie, ale ja tez mam jezykoznawcze wyksztalcenie, wiec wiem o czym pisze :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. widocznie coś na łączach u mnie nie styknęło odpowiednio, wybacz przemądrzalstwo :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Michal, luz, kazdy ma sobie troche przemądrzalstwa ;-)

    OdpowiedzUsuń