środa, 16 kwietnia 2014

słodkie życie w Yazd

Co Irańczyk spożywa na podwieczorek? Herbatę i talerz daktyli. Herbata jest już słodka, ale rytuał jej picia polega na tym, że między zęby wkłada się jeszcze kostkę cukru i przesącza przez nią napój. Co potem? Najlepiej kilka przesyconych słodkim syropem ciasteczek i jeszcze trochę owoców. I tak dalej, i tak dalej.

Zawsze mnie zadziwiało jak bardzo w krajach o kulturze muzułmańskiej nadużywa się słodyczy. Nie wiem, czy to słuszna teoria, ale wydaje mi się, że wynika to z tego, że niespecjalnie korzysta się z innych używek. Nie ma wina, nie ma piwa, nie ma whisky, a człowiek czasem musi jakoś poprawić sobie nastrój. Tak czy inaczej, czuję, że po powrocie do Polski czeka mnie wizyta u dentysty - no bo przecież jak już tu jestem, to też korzystam z tych wszystkich smakowitości. Całe szczęście, że lokalna kuchnia jest dosyć lekka - większość potraw to wariacje na temat ryżu i chudego, grilowanego mięsa, czasami z dodatkami takimi jak owoce granatu czy orzechy włoskie. Dużo się je bakłażanów, często można spotkać coś w rodzaju warzywnego gulaszu. No i obowiązkowy doogh, czyli przepyszny jogurt z dodatkiem mięty i innych przypraw. Oraz herbata, herbata, herbata. Nawet kierowcy autobusów mają termosy, z których co chwilę nalewają sobie czaj, oczywiście nie przerywając jazdy.

Nai'n, miasto w którym nic się dzieje
Wyjechałem już z Isfahanu, żegnając moją przybraną rodzinę. Mam kilku nowych fejsbukowych znajomych i mam nadzieję, że kiedyś jeszcze się  spotkamy. Tymczasem wpadłem na jeden dzień do miejscowości Na'in, miasteczka na skraju pustyni, które Lonely Planet określa jako "małe i senne". W rzeczywistości nie jest takie małe, ale za to w rzeczy samej bardzo senne. Chodząc po jego uliczkach czułem się troszkę dziwnie, bo na mój widok milkły rozmowy a miejscowi zaczynali patrzeć na siebie znacząco. Podejrzewam, że podobny efekt wywołałby Amerykanin, gdyby pojawił się w, powiedzmy, Radzyminie, w połowie lat osiemdziesiątych. Najciekawiej było, gdy próbowałem zrobić zakupy w sklepie - każdy ze sprzedawców nagle zaczynał wpatrywać się intensywnie w podłogę, a na moje rozpaczliwe prośby nawiązania kontaktu w łamanym perskim usłyszałem tylko "noł inglisz, noł inglisz". W końcu udało mi się na migi wytłumaczyć, że chcę tylko kupić chleb, wodę i kawałek sera i że nie stanowię żadnego niebezpieczeństwa. Czułem jednak, że po moim wyjściu wszyscy odetchnęli z ulgą. Zaprawdę powiadam wam - nie ma lepszego sposobu żeby doprowadzić dumnego Persa na skraj przerażenia niż zacząć mówić do niego w języku (dla niego) obcym.

 Wizyta w Na'in była średnim pomysłem. Tym bardziej, że nie tak łatwo było się z niego wydostać. Miasteczko nie posiadało dworca, należało stanąć przy autostradzie i czekać na ewentualnie przejeżdżające autobusy albo łapać stopa. Stoję więc, stoję i nagle podjeżdża stary peugot, wysiada z niego sympatyczny starszy pan i płynną angielszczyzną tłumaczy mi, że stoję w złym miejscu i że zawiezie mnie tam, gdzie faktycznie będę mógł coś złapać. W Indiach uciekałbym już gdzie pieprz rośnie, bo wiadomo, że jak Hindus chce ci w czymś pomóc, to oznacza tylko, że już kombinuje jak by tu cię oskubać z pieniędzy. No ale Iran to inna para kaloszy - pan ma na imię Muhammad (jakże by inaczej), jest dyrektorem lokalnego muzeum, i faktycznie zawozi mnie w lepsze miejsce, gdzie już po 30 minutach łapię autobus na południe, do Yazd. W autobusie pytam sąsiada u kogo mam kupić bilet, na co on odpowiada, żebym się nie wygłupiał, że jestem gościem w Iranie, w związku z czym on mi go kupi. Próbuję protestować, ale nie mam żadnych szans, po chwili z biletem w kieszeni jadę dalej. This is Iran, my friend!

Yazd
Yazd to jedno z najstarszych miast w Iranie, nieustannie zamieszkane od 224 roku naszej ery. Jest zbudowane na środku pustyni i przez część roku panują w nim nieznośne upały, co zmusiło mieszkańców do wymyślenia różnych bardzo interesujących sposobów na przetrwanie. W Yazd jest cała sieć podziemnych kanałów nawadniających, tak zwanych qanatów. Są też specjalne wieże, "wiatrołapy", które dosłownie łapią każdy powiew wiatru i po schłodzeniu dostarczają go mieszkańcom - to rodzaj bardzo starożytnej klimatyzacji. Stare miasto zbudowane jest z gliny i słomy, co dodaje jeszcze bardziej surrealistycznego klimatu. Spacerując po Yazd czułem się jakbym wylądował na innej planecie i w jakiejś kompletnie innej epoce. Z całym szacunkiem dla Isfahanu - to Yazd jest dla mnie jak dotąd najciekawszym miejscem w Iranie.

dziewczyna z Yazd
 Yazd jest też najbardziej rozwiniętym miejscem pod względem turystyki - nigdzie w Iranie nie widziałem tylu ludzi z Zachodu. Myślę, że duży wpływ ma na to jedno miejsce - Silk Road Hotel, stary karawanseraj przerobiony na guesthouse. Kilka pokoi, świetna restauracja, dziedziniec z fontanną - idealne miejsce, żeby zrelaksować się po całym dniu eksplorowania starego miasta. Silk Road jest absolutnym liderem hotelarstwa w Yazd od wielu lat - pomimo tego, że nowe miejsca tego typu rosną jak grzyby po deszczu, to właśnie tutaj spotykają się podróżujący po Iranie wędrowcy z Europy, Ameryki i reszty świata. Przychodzi też dużo Irańczyków, którzy wpadają poprzyglądać się zagadkowym przybyszom. Silk Road niestety jest też trochę ofiarą swojej popularności - w czasie lunchu jest tylu gości, że ciężko cokolwiek zamówić, a jedzenie do stolików przynoszą nie tylko kelnerzy ale nawet menedżer i właściciel hotelu - Ali. Ali to ciekawa postać - to on wymyślił to miejsce i doprowadził do jego popularności, w dużej mierze dzięki temu, że jest człowiekiem sympatycznym, życzliwym i dobrze mówiącym po angielsku. Kiedy piszę te słowa jest już prawie północ, goście poszli już spać, a Ali wciąż krząta się po restauracji w nienagannie czystej koszuli i z nieodłącznym uśmiechem na ustach. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że z samego rana, gdy goście hotelowi idą na kawę, Ali już jest i przynosi chleb, pomidory, ser i inne składniki śniadaniowe. Mam wrażenie, że ten człowiek spędza w Silk Road 24 godziny na dobę. No ale dzięki temu interes kwitnie.

w drodze do Silk Road Hotel
 Przez hotel przewija się mnóstwo osób, mnie udaje się poznać sympatyczną parę z Anglii. Mają około 40 lat i od 21 miesięcy podróżują po świecie... na rowerach. Wyruszyli z Manchesteru, objechali Skandynawię, byli w Wilnie, wschodniej Polsce, na Słowacji, Bałkanach, w Grecji, Turcji, Gruzji, Armenii, Iranie, Pakistanie i Indiach. Teraz wrócili do Iranu, bo bardzo im się tutaj spodobało :-) Bardzo chwalą polską kuchnię (grzyby! pierogi!), polskie miasteczka (Kazimierz nad Wisłą i Zamość szczególnie przypadły im do gustu), narzekają tylko, że strasznie daliśmy się zwesternizować i że w Warszawie czuli się jak w zachodniej Europie. Bardzo cenią Iran właśnie za to, że mało kto mówi tu po angielsku i że można posmakować naprawdę innej kultury. No bo przecież jeśli wszędzie będzie się słuchać angielskiego rocka i oglądać amerykańskie filmy to świat zrobi się strasznie nudny. Mogę tylko dodać od siebie, że totalnie się z tym zgadzam.

przedszkole w Yazd

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz