wtorek, 1 kwietnia 2014

Varkala

W przewodnikach po Indiach Varkala opisywana jest jako alternatywa dla Goa, bardziej wyluzowana, mniej skomercjalizowana. Piękny klif, plaża, cicha wioska, małe knajpki - brzmiało to jak miła odmiana po 10 dniach medytacji. Niestety te czasy odeszły już chyba w przeszłość. Obecnie Varkala to klasyczny kurort, pozbawiony jakiegokolwiek charakteru (nic nie ujmując faktycznej urodzie klifu). Knajpa przy knajpie, sklep przy sklepie, co druga restauracja jest "tybetańska" (w Kerali???), w każdym sklepiku dostaniesz t-shirty z Gandhim i Marleyem. Nie brak też "włoskich" lokali, serwujących pizzę, makarony i cafe latte. Totalny miszmasz, miejsce, które mogłoby znajdować się w dowolnej części świata, jedynym indyjskim akcentem są ubrane w sari sklepikarki, które nieustannie namawiają, żeby "look my shop". Są fajne, świeże ryby, jest zimne piwo, jest przyjemna bryza znad morza, ale - jakoś to do mnie nie przemawia. Za mało Indii w tych Indiach.



Przyjechałem tutaj z Włochem o imieniu Mattia, 29-letnim chłopakiem, który ćwiczy jogę po parę godzin dziennie i osiągnął poziom niezłego akrobaty. Oprócz niego jest ze mną Angela, Szwajcarka, od roku w podróży po świecie. Gdy docieramy na miejsce idziemy na rekonesans, podczas którego spotykamy Jake'a, Amerykanina, tego samego który współorganizował kurs Vipassany. Jake jest wyluzowanym chłopakiem z okolic Seattle, też od paru lat włóczy się po świecie, mieszkał 2 lata w Somalii, potem trochę w Nepalu, teraz pracuje w niewielkiej wiosce w Radżastanie. Podczas kursu był bardzo serio, teraz pokazuje bardziej zrelaksowane oblicze, sączy piwko i opowiada różne historie ze swojego barwnego życia. W pewnym  momencie w całej wiosce wysiada prąd (bardzo typowa w Indiach sytuacja) i zapadają iście egipskie ciemności. Próbujemy po omacku wrócić do hotelu i właśnie wtedy nie zauważam małych, betonowych schodków i z całej siły uderzam w nie stopą. Boli jak cholera, zwłaszcza duży palec, ale jakoś kuśtykam na miejsce. Mam nadzieję, że "poboli i przestanie", ale nie ma tak pięknie - całą noc nie mogę zasnąć i niepokoję się, że mogłem złamać jakąś kość - a w takim wypadku mogę być unieruchomiony nawet na miesiąc.

Rano nic się nie zmienia, ale robię dobrą minę do złej gry, łykam ibuprom i razem z ekipą idziemy "zwiedzać" Varkalę za dnia. Spotykamy kolejne osoby z Vipassany, parę Anglików i jednego Irlandczyka. Jak widać, nie tylko ja miałem taki pomysł na spędzanie pomedytacyjnego czasu :-) Umawiamy się wieczorem w "rockowym" klubie, gdzie jest muzyka na żywo. Faktycznie jest - szkoda tylko, że lokalne chłopaki z Varkali słabo radzą sobie z grą na instrumentach. Postanawiamy z Jakiem pokazać im "jak to się robi", bierzemy od nich gitary i gramy parę kawałków razem - czysty spontan. Jake okazuje się niezłym wokalistą, w brawurowy sposób śpiewa "Crazy" Gnarls Barkley, potem jeszcze parę bluegrassowych standartów z gitarą akustyczną- ja akompaniuję mu na elektrycznej gitarze. W ten oto sposób zagrałem swój pierwszy indyjski koncert - w dodatku właściciel knajpy postawił drinki dla całego naszego stolika, więc można nawet powiedzieć, że dostałem za występ wynagrodzenie, he he.

W nocy stopa boli bez zmian, więc postanawiam pójść za radą kolegów - podróżników, i udać się do indyjskiego szpitala. Krótki kurs rikszą i jestem na miejscu. Szpital jest zaskakująco czysty i nieźle zorganizowany - rejestracja przebiega szybko i sprawnie. Pan doktor każe zrobić mi rentgen, który pokazuje, że na szczęście nie jest to złamanie, a jedynie stłuczenie. Mam leżeć parę dni w łóżku, łykać tabletki a wszystko powinno skończyć się dobrze. Liczę na to, bo już niedługo lot do Iranu, a nie chciałbym kuśtykać z plecakiem po Teheranie. Zostaję więc parę kolejnych dni w Varkali -  przynajmniej nadrobię zaległe lektury. Leżenie w łóżku i łykanie pigułek - idealny sposób na spędzanie czasu w nadmorskim kurorcie, nieprawdaż?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz