tag:blogger.com,1999:blog-59399278878911083292024-03-13T14:43:42.820+01:00SzymonOnTheRoadSzymon lubi podróżować. Zwłaszcza po Azji. Indonezja, Gruzja, Armenia, Iran, Indie.Szymon Tarkowskihttp://www.blogger.com/profile/10192634058515479913noreply@blogger.comBlogger46125tag:blogger.com,1999:blog-5939927887891108329.post-54435460004771839672015-09-28T16:53:00.000+02:002015-09-28T16:53:12.330+02:00Przerwa<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Uwaga, uwaga. Chwilowa przerwa w nadawaniu. Mój laptop niestety odmawia współpracy, a nie chce mi się wklepywac notek przez telefon ;-) Jestem już z powrotem na Bali, powoli zbieram się do wyjazdu na Jawę. W sobotę o świcie wsiadam do samolotu. Indonezja jest bardzo ok!</div>
Szymon Tarkowskihttp://www.blogger.com/profile/10192634058515479913noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5939927887891108329.post-52281085843087036342015-09-25T15:54:00.000+02:002015-09-26T03:22:16.907+02:00Lombok<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
W każdej podróży przychodzi taki moment, że dociera się do punktu, z którego należy już wracać. Czyli zupełnie jak w życiu. W tej podróży jest to wyspa Lombok - dotarłem tak daleko na wschód, że zaczynam się zastanawiać czy to nie jest już powoli zachód. Tak jak pisałem wcześniej, między Bali a Lombok znajduje się granica między dwoma światami - rzeczywistością Azji Południowo - Wschodniej a światem Australii. Wody między tymi wyspami są tak głębokie, że nawet kiedy poziom mórz znacznie się obniżał, Bali i Lombok oddzielone były cieśniną. Dla przykładu - tygrysy nigdy nie wywędrowały dalej na wschód, niż do brzegów Bali.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="http://4.bp.blogspot.com/-dYImGxwo3jM/VgXyqdVC6KI/AAAAAAAAAZg/eB_cZv_GWUA/s1600/wallaceline.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="318" src="http://4.bp.blogspot.com/-dYImGxwo3jM/VgXyqdVC6KI/AAAAAAAAAZg/eB_cZv_GWUA/s400/wallaceline.jpg" width="400" /></a></div>
<br />
<br />
Obecnie przekroczyć tę granicę jest stosunkowo łatwo. Wystarczy w miejscowości Padang Bai wsiąść na prom i po 4 godzinach dociera się do portu Lembar na Lombok. Słyszałem straszne rzeczy o tym promie- że płynie się pół dnia, że strasznie buja, że jest tłum ludzi. Prawda jest taka, że te plotki rozsiewa lobby przewoźników dysponujących szybkimi motorówkami - oni wolą, żeby ludzie korzystali z ich usług za 50 dolarów w jedną stronę, niż z publicznego promu, który kosztuje około 1 dolara. Na promie jest miło, są stosunkowo wygodnie siedzenia, można się zdrzemnąć albo obejrzeć wyświetlany na telebimie film (ja trafiłem na jedną z komedii z Jackie Chanem), No i można doświadczyć niesamowitego cyrku w trakcie załadunku - kobiety wchodzą i wychodzą z koszami na głowach, a w koszach mają wodę, kawę, czipsy, ryż z kurczakiem, wafelki - cokolwiek tylko można sprzedać głodnemu/spragnionemu podróżnikowi. Potem na pokład wskakuje zespół młodych chłopaków, którzy z gitarami śpiewają najnowsze indonezyjskie hity, po czym zbierają pieniążki do kapelusza. Oczywiście kręci się też mnóstwo dziwnych typków, czekających na okazję do zrobienia szemranego interesu albo podwędzenia komuś portfela, no ale taki już koloryt portowych sytuacji.<br />
<br />
Przed wejściem na prom poznaję Filipa. Już w autobusie zwracam na niego uwagę, bo ewidentnie wygląda mi na Polaka. Ja nie wiem po czym to się poznaje - ale jakoś tak jest, że zazwyczaj po prostu można rozpoznać rodaka. Na początku co prawda mówi, że jest Niemcem, po krótkiej rozmowie przyznaje jednak, że jego matka była Polką i nawet mieszkał przez rok w Warszawie :-) Zagaduje nas też Nila, rodowita obywatelka wyspy Lombok. Jest przedstawicielką plemienia Sasaków, którzy dominują na wyspie. Można ich rozpoznać po charakterystycznych, płaskich nosach, nadających im nieco afrykański wygląd. Nila ma 23 lata, mówi ŚWIETNIE po angielsku, okazuje się, że całkiem nieźle też po niemiecku. Wyznaje mi, że chciałaby wyjechać do Australii na rok, żeby popracować jako <i>au pair </i>ale... ojciec jej nie pozwala. Lombok to mocno tradycyjne i konserwatywne społeczeństwo, bez zgody taty nie ma nawet co myśleć o wyjeździe. Mówi też, że strasznie chciałaby ubierać się <i>sexy</i>, a nie chodzić w hidżabie. Oczywiście na to też na razie nie ma szans...<br />
<br />
Miło jest pogadać po polsku z Filipem. Jestem w Indonezji już trzeci tydzień, i jeśli nie liczyć Emi, którą odwiedziłem w Yogyakarcie, to pierwsza okazja, żeby porozmawiać w ojczystym języku. Możemy sobie razem ponarzekać na różne rzeczy, bo przecież język polski ze wszystkiego najlepiej nadaje się do narzekania. Narzekamy więc głównie na to, że bilet, który kupiliśmy miał obejmować przejazd promem ORAZ później również transport busem do stolicy Lomboku, Mataram. Oczywiście po zejściu z promu nie ma żadnego autobusu, to znaczy są, ale trzeba za nie osobno zapłacić. Ponieważ w takich sytuacjach jestem strasznie uparty, nie odpuszczam dopóki któryś z busików nie zabierze nas do Mataram za darmo. Nawet nie chodzi tu o pieniądze - po prostu nie lubię kiedy ktoś próbuje zrobić mnie w trąbę. Po 15 minutach zażartych dyskusji w końcu się udaje i jedziemy do miasta.<br />
<br />
W Mataram idziemy do... McDonalda. Tutaj umówiłem się z niejakim Gede, nauczycielem angielskiego, który prowadzi zajęcia z dziećmi w małej wiosce w samym środku wyspy. Zdecydowanie nie należę do fanów tej restauracji, ale jako, że jestem godzinę za wcześnie, nie mogę odmówić sobie coli i kanapki McSpicy, która zresztą wcale spicy nie jest. Ogólnie rzecz biorąc jestem trochę rozczarowany poziomem pikantności indonezyjskiego jedzenia. Mówiono mi, że lokalne dania wypalają kubki smakowe zawartością chili, a tak naprawdę są po prostu ostre - tak jak powinny być. Czasem muszą nawet dodawać odrobinę piekielnego sosu sambal, żeby osiągnąć odpowiedni poziom "gorąca".<br />
<br />
Gede przyjeżdża o czasie na pożyczonym od kolegi motocyklu i jedziemy razem do jego wsi. Tu ważna uwaga - motocykle i skutery to absolutnie podstawowy środek transportu w Indonezji. Już 12-latki zasuwają po ulicach na motorach, czasem mam wrażenie, że tutaj właściwie się NIE CHODZI.<br />
Zamiast taksówek funkcjonuje tak zwany <i>ojek</i>, czyli taxi motocyklowe. Po prostu siada się z tyłu za kierowcą i jedziemy. Jest to w sumie dosyć niebezpieczne, bo wiadomo jak jeżdżą Indonezyjczycy, a nie zawsze pasażer dostaje kask. Tak jest i tym razem - jadę z Gede bez kasku, z wielkim plecakiem, przez jakieś 20 kilometrów. No ale oczywiście, jak to w Azji - zasady nieustannie są łamane a wypadków żadnych nie ma. W tym szaleństwie jest metoda.<br />
<br />
Gede poznaję przez Couchsurfing. Muszę przyznać, że wpadł na znakomity pomysł - ponieważ uczy angielskiego w niewielkiej wsi o uroczej nazwie Pemepek, jego goście pomagają dzieciakom w zajęciach. Akurat tak wyszło, że w dniu kiedy przyjeżdżam jest święto i szkoła jest zamknięta, ale i tak przez dwa dni kiedy śpię u Gede mam okazję poznać kilkunastu jego uczniów. Mieszkam w tradycyjnym domu plemienia Sasaków, razem z Gede, jego matką, żoną i córeczką. Dom jest bardzo prosty, kibelek na zewnątrz, prysznic to po prostu ogrodzony murkiem, wolno stojący pojemnik na powietrzu, z którego można polewać się zimną wodą. Jest ekstra! Pierwszej nocy mam okazję razem z większością facetów ze wsi wziąć udział w uroczystym posiłku poprzedzonym kilkunastominutowymi śpiewami ku czci Allaha - przeżycie jedyne w swoim rodzaju. Zwłaszcza kiedy wysiada prąd i jemy przy blasku świeczek, rozmawiając - uwaga - o grze Roberta Lewandowskiego. Bo warto wiedzieć, że w Azji kojarzą tylko dwóch Polaków - Lecha Wałęsę i Roberta Lewandowskiego.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="http://1.bp.blogspot.com/-T7zMa0ZpAv8/VgXy3zPJ2iI/AAAAAAAAAZo/y5rMPruZIz0/s1600/12047185_10207606890268754_7976991283058156275_n.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="356" src="http://1.bp.blogspot.com/-T7zMa0ZpAv8/VgXy3zPJ2iI/AAAAAAAAAZo/y5rMPruZIz0/s640/12047185_10207606890268754_7976991283058156275_n.jpg" width="640" /></a></div>
<br />
<br />
Następnego dnia dwóch chłopaków zabiera mnie do swojej wioseczki, gdzie jestem oprowadzony po plantacji kokosów i bananów, próbując jednocześnie nie dać się przekarmić na śmierć wyżej wymienionymi owocami. Swoją drogą - nie wiedziałem, że w Indonezji zasadniczo nie je się "starych" kokosów, takich jakie w Polsce można dostać w sklepach. Stare kokosy służą do produkcji oleju, natomiast je się "młode", które mają jeszcze miękki miąższ. Oczywiście jestem we wsi chodzącą sensacją, wszyscy chcą częstować mnie kawą i zapewniają, że jestem mile widzianym gościem i mogę spać u każdego z nich, jeśli tylko zechcę.<br />
<br />
To były niezwykle urocze dwa dni, jakże odmienne od pobytu na Bali. Tutaj nikt nie próbuje mi niczego sprzedać, po prostu jesteśmy ciekawi siebie nawzajem i wchodzimy w fajną interakcję. Indonezja jednak promuje Lombok jako "next big thing" po Bali, więc może jest to ostatnia szansa, żeby zaznać tej wyspy w stanie jeszcze nieskażonym masową turystyką. Aczkolwiek turystyka jest tutaj niewątpliwie szansą - miejscowa ludność jest biedna i żyje bardzo skromnie, napływ <i>bule</i> z pewnością pozwoliłby wielu odkuć się finansowo.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="http://4.bp.blogspot.com/-J9XrSYIK8ak/VgXy_LgAodI/AAAAAAAAAZw/dawr9dPrFYM/s1600/10989457_10207606891668789_9047953506189606079_n.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="356" src="http://4.bp.blogspot.com/-J9XrSYIK8ak/VgXy_LgAodI/AAAAAAAAAZw/dawr9dPrFYM/s640/10989457_10207606891668789_9047953506189606079_n.jpg" width="640" /></a></div>
<br />
<br />
Jadę jeszcze bardziej na południe, do miejscowości Kuta, gdzie podobno czekają na mnie dziewicze plaże i umiarkowany ruch turystyczny. No bo - wstyd przyznać - przez 3 tygodnie pobytu na indonezyjskich wyspach, tylko raz pływałem jak dotąd w oceanie! </div>
Szymon Tarkowskihttp://www.blogger.com/profile/10192634058515479913noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5939927887891108329.post-12668577248327488762015-09-22T18:36:00.000+02:002015-09-22T18:36:51.940+02:00Bali<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Bali to troszeczkę inna planeta. Planeta <i>fantasy</i>, planeta magii, gdzie każdego ranka mieszkańcy składają ofiary dobrym i złym duchom, aby dzień był udany. Ofiary składa się też np. przed wyjazdem w podróż czy przed wyjściem na trekking w góry. Kwiaty, coś do jedzenia, drobne upominki - tak aby duchy miały dobry humor. Chociaż czasami bywa też groźnie - w wypadku bardziej poważnych ceremonii urządza się walki kogutów, a przegrany idzie na ofiarę. To odróżnia balijski hinduizm od indyjskiego - tutaj je się mięso a ofiary bywają krwawe. Lokalne święta odbywają się bardzo często, niektórzy żartują, że JAKIEŚ święto jest tu właściwie codziennie. Każda rodzina ma swoją domową świątynkę a poza tym w każdej wiosce są dodatkowo trzy świątynie "wspólne", poświęcone odpowiednio Brahmie, Wisznu i Śiwie. Łatwo więc policzyć, że na Bali jest więcej świątyń niż domów. Religia ma ogromny wpływ na codzienne życie mieszkańców i widać, że wszyscy dobrze się z tym czują i nie mają bynajmniej zamiaru rezygnować z obyczajów, które praktykują od stuleci.<br />
<br />
To jednak tylko jedna z twarzy Bali. Mieszkańcy rajskiej wyspy doskonale zdają sobie sprawę z jej komercyjnego potencjału i... nie wahają się go użyć. Doskonale widać to w miejscowości Ubud, w której siedzę już trzeci dzień. Umówmy się - to jest po prostu kawałek Europy przeniesiony żywcem do Azji. 70% ludzi na ulicy to biali. Co krok sklep z markowymi ciuchami, knajpki serwujące mrożone jogurty albo włoskie espresso, restauracje z bogatym menu, gdzie można znaleźć zarówno kuchnię indonezyjską (oczywiście z odpowiednio zawyżonymi cenami) jak i pizzę czy hamburgery. Na każdym rogu spa i salony masażu a także biura turystyczne, w każdej chwili gotowe sprzedać ci wycieczkę do dowolnego punktu na wyspie. Piękne dziewczyny w letnich sukienkach spacerują w towarzystwie przystojnych, opalonych mężczyzn, Japońscy turyści suną odrobinę zagubieni od sklepu do sklepu, miejscowe chłopaki prężą muskuły i pokazują tatuaże, chichocząc na widok białych turystek w bikini. Co różni Ubud od Europy? Przede wszystkim ceny - pomimo tego, że dużo zawyżone jak na standardy indonezyjskie, wciąż jednak są znacznie niższe nawet od cen w Polsce. Francuzi, Hiszpanie czy Australijczycy mogą więc radośnie szastać pieniędzmi, pozwalając sobie na rzeczy, które, przykładowo, na Lazurowym Wybrzeżu, znacznie przekraczałyby możliwości ich kieszeni. Nie ma też co ukrywać, że nie wszędzie w Europie lato trwa 12 miesięcy w roku.<br />
<br />
Jak dla mnie najbardziej niezwykłe jest to, że te dwa światy koegzystują w naturalnej harmonii i nawet mają na siebie pozytywny wpływ. Turystom podoba się bajkowy charakter wyspy a Balijczycy chętnie korzystają z przywożonych przez przyjezdnych dolarów aby jeszcze bardziej upiększać swoje świątynie i jeszcze huczniej obchodzić religijne święta. Lokalni mieszkańcy na szczęście nie są nachalni i potrafią "sprzedawać" uroki swojej ojczyzny w taki sposób, że nie jest to BARDZO męczące. Kiedy zagadują na ulicy i proponują przejażdżkę taksówką, wycieczkę na plażę czy tradycyjny masaż, wystarczy się uśmiechnąć i powiedzieć "nie, dziękuję". Zazwyczaj wystarcza ;-)<br />
<br />
W Ubud spędzam większość czasu z Laure, Francuzką poznaną w Yogyakarcie, z którą kilka dni wcześniej weszliśmy na wulkan Bromo. Laure jest zdegustowana Ubud - kojarzy jej się z Ibizą a przechadzający się po ulicach turyści ze zblazowanymi Paryżanami. Postanawiamy wyskoczyć na wycieczkę w głąb wyspy, a konkretnie nad jezioro Bratan, gdzie znajduje się jedna z najbardziej malowniczych świątyń na Bali - Pura Ulun Danu Bratan. Oczywiście jako obrzydliwie bogaci Europejczycy bierzemy taksówkę - kilka godzin jazdy po balijskich drogach i bezdrożach kosztuje nas w sumie po 50 zł na głowę.<br />
<br />
Bali "wiejskie" jest po prostu przepiękne. Słynne tarasy ryżowe, bijące po oczach wszystkimi odcieniami zieleni, jedyna w swoim rodzaju architektura, mnogość świątyń, niezwykle mili ludzie obdarowujący nas wciąż uśmiechami - to naprawdę robi wrażenie. Gdy jednak po jakichś dwóch godzinach jazdy docieramy nad jezioro, czeka nas zaskoczenie. Aby dotrzeć bezpośrednio nad wodę, trzeba kupić... bilet. I takie też jest właśnie Bali. Oczywiście warto ten bilet kupić - położona nad jeziorem świątynia jest niezwykle fotogeniczna a i sam teren bardzo malowniczy. No ale gdzieś tam niesmak trochę pozostaje.<br />
<br />
Następnego dnia Laure odlatuje na wyspę Flores a ja wyruszam na wycieczkę rowerową po okolicy. Znalazłem ogłoszenie typka o imieniu Wayan, który wpadł na genialny pomysł na biznes. Ponieważ Bali jest wyspą wulkaniczną, <i>de facto</i> jest to po prostu wystająca z wody góra. Wayan pomyślał więc tak - można podjechać prawie na sam szczyt tej góry samochodem, a potem zjechać na dół na rowerze, nad sam ocean. Kto się pisze? Okazało się, że pisze się tyle osób, że chłopak od 7 lat żyje głównie z organizowania tego typu wycieczek. Umawiamy się rano i tu pierwszy zaskoczenie - nikt inny na dziś się nie zgłosił, więc jedziemy tylko we trójkę, ja, Wayan i jego kumpel, który prowadzi auto. Ponieważ wszyscy jesteśmy w wieku "między wschodem a zachodem słońca", okazuje się, że słuchamy bardzo podobnej muzy i całą drogę "pod górkę" z iPoda chłopaków leci sobie Pearl Jam łamany na Radiohead, Bjork, Devendrę Banharta i okazjonalnie The Doors czy Dylana. Pełna globalizacja - Polak i Balijczyk w Indonezji słuchają anglosaskiej muzyki i znają wszystkie te piosenki na pamięć...<br />
<br />
Po drodze zatrzymujemy się na plantacji kawowo - owocowej gdzie mam okazję pożywić się mandarynkami prosto z drzewa, a przy okazji zobaczyć jak na krzakach rośnie kawa. W końcu zaczyna się zjazd. Dostaję dosyć wypasiony rower górski, kask na głowę i... jedziemy! Na początku potwornie wyboistymi leśnymi ścieżkami, potem przez dziurawy asfalt, na koniec zaś całkiem porządną "miejską"drogą. Cały czas z góry, przez jakieś 35 kilometrów - pyszna zabawa! Na koniec Wayan zabiera mnie do domu swoich rodziców, gdzie dostaję wyśmienity obiad - balijskie jedzenie w najlepszej możliwej wersji. No i wisienka na torcie - po całej akcji jedziemy na plażę wykąpać się w oceanie.<br />
<br />
Trudno jednoznacznie ocenić Bali. Na pewno jest mocno skomercjalizowane, ale z drugiej strony nie wiem czy widziałem piękniejsze miejsce na ziemi. Trzeba umiejętnie z niego korzystać, tak by czerpać to co najlepsze, jednocześnie nie dając się naciągać, bo spokojnie można tu zostawić fortunę. Ja wiem, że z chęcią tu wrócę - Bali zdobyło moje serce.<br />
<br />
Serce sercem, ale konto bankowe nie jest z gumy, więc jutro jadę dalej. Opuszczam rajskie Bali na rzecz wyspy Lombok, gdzie znowu zaznam uroków islamu. Podobno Lombok to takie Bali z czasów, kiedy jeszcze nie dotarła tam masowa turystyka. Nie sądzę, żeby było to możliwe, bo jednak 75% uroku Bali to moim zdaniem kolorowy hinduizm jego mieszkańców, ale zobaczymy - może będę mile zaskoczony. Tak naprawdę chcę dostać się na Lombok z innej przyczyny. Pewnie nie słyszeliście o linii Wallace'a? Generalnie chodzi o odkrycie niejakiego Alfreda Russela Wallace'a, który zaobserwował, że fauna i flora Bali i Lombok diametralnie się różni, pomimo tego, że wyspy te są położone tak blisko siebie. Okazało się, że w plejstocenie, kiedy poziom mórz był znacznie niższy, Bali (tak samo jak Jawa zresztą) było częścią kontynentu azjatyckiego, natomiast Lombok stanowił jedną masę lądu z Australią! Pomimo tego, że minęło od tamtej pory sporo czasu, na Bali wciąż mamy roślinność i zwierzęta takie same jak w większości Azji, natomiast Lombok to już fauna i flora typowo australijska. Nie wiem jak wy, ale ja bardzo chcę to zobaczyć :-)<br />
<br /></div>
Szymon Tarkowskihttp://www.blogger.com/profile/10192634058515479913noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-5939927887891108329.post-5125222583243042722015-09-20T13:49:00.002+02:002015-09-20T14:01:28.687+02:00Między Jawą a Bali<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Na przystani promów w Banyuwangi podchodzi o mnie koleżka i z miejsca pyta: "Gdzie jedziesz, może Denpasar?". W sumie tam właśnie jadę, więc nie zaprzeczam. "Wsiadaj, autobus zaraz odjeżdża, cena 200 000 rupii!". Wydaje mi się to DUŻO za dużo, więc wzruszam tylko ramionami i idę do kas, gdzie można kupić bilety na prom na Bali. Po drugiej stronie bramek wejściowych ten sam typek. "Dobra, ostateczna cena - 100 000!". Szybko zbił o połowę, więc od razu atakuję: "Może 80?", chociaż i tak wydaje mi się to za dużo. Kręci nosem a im bardziej kręci tym mniej chce mi się z nim gadać, więc szybciutko zmykam na prom.<br />
<br />
Już po drugiej stronie przybiega kolejny koleżka. "Może do Denpasar?", pyta. "Owszem", odpowiadam, lekko przyspieszając kroku. On przyspiesza również i szepcze "50 tysięcy!". Oho, wystarczyło trochę poczekać i cena spadła do jednej czwartej! Ponieważ w sumie trochę mi się spieszy, zgadzam się i potulnie daję zaprowadzić do autobusu, zadowolony, że płacę w miarę normalną stawkę. Dopiero kiedy autobus odjeżdża widzę napis na ścianie dworca - bilety do Denpasar - 35 000 rupii.<br />
<br />
Jawa i Bali są oddzielone wąską cieśniną, którą codziennie przekracza setki łodzi, łódek i łódeczek. Były co prawda plany, żeby wybudować most, ale władze Bali kategorycznie odmówiły. Dlaczego? Bo niewiele jest miejsc na świecie tak odmiennych jak Jawa i Bali a Jawajczycy słyną ze swojej skłonności do dominacji w indonezyjskim archipelagu. Co różni Jawę i Bali? Przede wszystkim religia i wszystko co się z nią wiąże. Na Jawie panuje islam, co prawda mocno wyluzowany, ale jednak wciąż narzucający pewne restrykcje (obyczajowe, kulinarne, odzieżowe). Na Bali natomiast radośnie kwitnie hinduizm! Jest to pamiątka z czasów kiedy cała Indonezja była <i>hindu </i>- po nadejściu islamu wszystko co hinduskie czmychnęło na Bali i tutaj pozostało. No i trzyma się mocno! Balijczycy są niesłychanie religijni, każdy dom ma swoją mniejszą bądź większą świątynkę, cały czas odprawiane są ceremonie, dobre i złe duchy wyspy muszą codziennie dostać swoje ofiary - cała te religijna obyczajowość jest niezwykle żywa a przy tym szalenie kolorowa! Bali to taka trochę wyspa ze świata magii, troszeczkę pomiędzy realnością a snem. W dodatku wszystko tutaj jest po prostu BARDZO ŁADNE! Od domów, poprzez pokryte dziesiątkami ornamentów świątynie, mury, drzwi, ulice - nawet dziewczyny są ładniejsze niż na Jawie ;-)<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="http://4.bp.blogspot.com/-ve2RutVXSlk/Vf6ZZdCIIFI/AAAAAAAAAZE/LhCPHNcWqHs/s1600/IMAG0226.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="356" src="http://4.bp.blogspot.com/-ve2RutVXSlk/Vf6ZZdCIIFI/AAAAAAAAAZE/LhCPHNcWqHs/s640/IMAG0226.jpg" width="640" /></a></div>
<br />
<br />
Jak reagują na to Jawajczycy? Oczywiście są zazdrośni. Nie usłyszałem na Jawie ani jednego dobrego słowa na temat Bali. Przereklamowana, droga, brudna itp. itd. - to powie Wam każdy mieszkaniec Yogyakarty. Fakt faktem - ogromna ilość turystów spowodowała, że naprawdę jest tu znacznie drożej - przynajmniej w tzw. turystycznych zagłębiach. Wszak 80% odwiedzających Indonezję turystów przyjeżdża TYLKO tutaj.<br />
<br />
Zanim jednak znalazłem się w turystycznych zagłębiach, wylądowałem w stolicy Bali, wspomnianym już Denpasar. Do Denpasar zasadniczo nikt nie jeździ - ewentualnie jest to punkt przesiadkowy do nadmorskich kurortów. Dlatego właśnie postanowiłem spędzić tutaj chociaż jeden dzień - lubię miejsca, gdzie normalni ludzie po prostu prowadzą normalne życie. Wylądowałem w uroczym homestayu o nazwie Nakula Home Inn, położonym w niewielkiej uliczce, z pięknym podwórkiem, świątynią i małą restauracyjką, w której raczyłem się sałatkami ze świeżych owoców.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="http://4.bp.blogspot.com/-rM60k1YSO74/Vf6clFbpd6I/AAAAAAAAAZQ/fk84pgyHlak/s1600/IMAG0227.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="356" src="http://4.bp.blogspot.com/-rM60k1YSO74/Vf6clFbpd6I/AAAAAAAAAZQ/fk84pgyHlak/s640/IMAG0227.jpg" width="640" /></a></div>
<br />
Z Denpasar wiąże się jeszcze jedna zabawna historia. Od wielu lat basistą i wokalistą znakomitego prog rockowego zespołu Camel jest niejaki Colin Bass (sic!), który miał w życiu również swój indonezyjski epizod. W latach dziewięćdziesiątych jako Sabah Habas Mustapha wydał tutaj kilka płyt i wylansował parę sporych przebojów. Największym z nich był "Denpasar Moon", piosenka, która doczekała się ponad 50 coverów autorstwa zespołów z Indonezji, Filipin i Malezji. Pomyślałem sobie, że fajnie byłoby jej posłuchać w samym Denpasar, siedząc wieczorem pod księżycem. No cóż, taki już ze mnie niepoprawny romantyk... A piosenka leci tak. Posłuchaj :-)<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<iframe allowfullscreen="" class="YOUTUBE-iframe-video" data-thumbnail-src="https://i.ytimg.com/vi/HiJD7GBXMhY/0.jpg" frameborder="0" height="266" src="https://www.youtube.com/embed/HiJD7GBXMhY?feature=player_embedded" width="320"></iframe></div>
<br />
<br />
Tymczasem na stronie Couchsurfingu zagadała do mnie niejaka Maya, Jawajka studiująca na Bali. Umówiliśmy się na obiad - ciekawy byłem jej opinii na temat wyspy. Przyjechała na skuterku w gustownym hidżabie i oczywiście od razu poinformowała mnie, że Jawa jest ZNACZNIE ciekawsza od Bali. Dodała też jednak, że ludzie tutaj są trochę bardziej otwarci i mniej konserwatywni. Jej koleżanka zaszła w ciąże bez ślubu i czmychnęła z Jawy na Bali właśnie - w rodzinnych stronach byłaby absolutnie skreślona, tutaj nikt się jej nie czepia. Maya zajmuje się ochroną żółwi - instytucja, z którą współpracuje wykupuje od wieśniaków żółwie jaja i dba, żeby młode wykluły się w bezpiecznych warunkach. Poszliśmy do lokalnej jadłodajni, gdzie za 2 złote 50 groszy wrzuciłem furę pysznych smażonych rybek z ryżem i smażonymi warzywami w pikantnym sosie - wciąż kocham tutejsze ceny jedzenia!<br />
<br />
To były jednak jak dotąd ostatnie chwile względnie taniego żarcia. Dzisiaj dotarłem do Ubud - tak, tak, tego samego Ubud, w którym grana przez Julię Roberts bohaterka filmu (i książki) "Jedz, módl się, kochaj" odnajduje sens życia, wielką miłość itd. itp. Przyznam, że przeżyłem mały szok. Jak dotąd w Indonezji byłem nieustannie otoczony przez tłumy Indonezyjczyków, czasami tylko gdzieś przemknął jakiś turysta. Tymczasem w Ubud otacza mnie tłum białasów, i z rzadka gdziekolwiek można zobaczyć Balijczyka :-) Ceny też są odpowiednio dostosowane - w Denpasar zjadłem obiad za 10 000 rupii, w Ubud obiad w knajpie potrafi kosztować nawet 100 000 rupii! Niemniej jednak jest tutaj prześlicznie - wszędzie pola ryżowe, świątynie, posążki, świeci słońce, nikt się nigdzie nie spieszy. W sumie idealne miejsce na wakacyjny chill jeśli tylko ma się odpowiednią ilość funduszy na koncie.<br />
<br />
Ubud jest też dobrym miejscem, żeby eksplorować balijskie wioski i wioseczki. Na rowerze, na motorze, na piechotę, albo taksówką. Zaczynam od jutra!</div>
Szymon Tarkowskihttp://www.blogger.com/profile/10192634058515479913noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5939927887891108329.post-65212267151564042952015-09-18T12:02:00.000+02:002015-09-18T12:04:59.200+02:00Bromo<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Wulkan Bromo to bezsprzecznie jedna z największych atrakcji Indonezji. Być na Jawie i nie widzieć Bromo? To tak jakby być we Francji i nie zobaczyć wieży Eiffla. Oczywiście zrodziło to wielki boom turystyczny i już od Yogyakarty wszyscy próbują sprzedać każdemu wycieczkę na wulkan.<br />
<br />
Na Bromo można dostać się na dwa sposoby - łatwy i trudny. Sposób łatwy to oczywiście załatwienie wszystkiego przez agencję, sposób trudniejszy to dostanie się tam na własną rękę. Ponieważ od lat podróżuję "po swojemu" i naprawdę rzadko korzystam z usług biur turystycznych, także tym razem postawiłem na "zrób to sam". Dlaczego tak? Raz, że jest zazwyczaj znacznie taniej, dwa, można dzięki temu poznać więcej lokalnych realiów, korzystając z publicznych środków transportu, jedząc po drodze w małych knajpkach "dla tubylców" i gadając z ludźmi, zazwyczaj zadziwionymi że <i>bule</i> (tak tutaj mówi się na białasów) jedzie miejscowym autobusem zamiast klimatyzowanym samochodem.<br />
<br />
Bromo z agencją wygląda tak. Już w Yogyakarcie podróżnik zostaje ulokowany w minibusie, który jedzie do wioski Cemoro Lawang, leżącej u samych stóp góry. Bilecik z agencji upoważnia też do noclegu w wybranym hotelu, oraz do transportu jeepem o 2 w nocy na specjalny punkt widokowy, gdzie widać Bromo (oraz dwa kolejne wulkany) w całej okazałości. Potem jeepy jadą do samego wulkanu, gdzie można zajrzeć do wnętrza bestii. Następnie turysta jest odwieziony z powrotem do hotelu, koniec wycieczki. Fajnie? Niestety nie bardzo, bo każdej nocy pod Bromo podjeżdża KILKADZIESIĄT jeepów, co powoduje, że ogląda się widoki w dzikim tłumie, złożonym głownie z Japończyków, Chińczyków i emerytowanych Niemców. Co więcej - kosztuje to sporo kasy, bo łącznie wychodzi spokojnie ze 300 złotych za całą wycieczkę, co jak na warunki Indonezji jest kwotą mocno astronomiczną.<br />
<br />
Można jednak podejść do tego inaczej. Ja zrobiłem tak - w Yogyakarcie wykupiłem sam transport pod Bromo (bez hotelu, bez jeepów itd.). Kosztuje to co prawda 200 000 indonezyjskich rupii (około 50 zł), ale pozwala dostać się na miejsce w miarę sprawnie, chociaż i tak zajmuje to 11 godzin. Drogi na Jawie nie są w najlepszym stanie a ogólne przeludnienie oraz fakt, że prawie każdy ma motocykl albo samochód powoduje ogromny <i>traffic jam</i> - właściwie cały czas jedzie się w korku przypominającym osławioną drogę wylotową w stronę Radomia przez Raszyn ;-) Kierowca wyprzedza jak szalony, próbując ominąć sznur samochodów, stosując klasyczny jawajski zestaw - wymuszanie pierwszeństwa, wyprzedzanie poboczem, jazda pod prąd dopóki na horyzoncie nie pojawia się większe auto itd. Do tego cały czas rozmawia przez telefon komórkowy. W pewnym momencie postanowiłem nakręcić telefonem cały ten cyrk, jako że siedziałem z przodu, obok kierowcy. Kiedy jednak nagrałem go jak gada przez telefon wpadł w autentyczne przerażenie. "Tak nie wolno", łkał. "Nie wolno rozmawiać i prowadzić jednocześnie. Pan nikomu tego nie pokaże, prawda?". Uspokajałem go jak mogłem, że to tylko na pamiątkę, ale do samego końca miał minę zbitego psa. Potem chyba lekko zwariował, bo co chwilę krzyczał "traffic jam! traffic jam!" śmiejąc się przy tym jak opętany. No cóż, ważne że dowiózł wszystkich żywych na miejsce.<br />
<br />
Do wioski Cemoro Lawang dostajemy się już po zmroku. Jest bardzo zimno - na wysokości 2000 metrów temperatura spada do 5 stopni powyżej zera. Po nieustannych upałach jawajskich nizin jest to duży szok - różnica temperatur wynosi 30 stopni. Na szczęście jeszcze z Polski zabrałem sweter, czapkę i szalik, więc aklimatyzuję się dosyć szybko. Na miejscu czeka na mnie Laure, sympatyczna Francuzka, którą poznałem jeszcze w Yogyakarcie i z którą postanowiliśmy wynająć wspólnie pokój. W międzyczasie Laure spotkała jeszcze fantastyczną parę z Hiszpanii, Borja i Cristinę, którzy też chcą odbyć nocną wycieczkę na własną rękę. Nocujemy w zwykłym homestayu o nazwie Subur, gdzie nie ma ogrzewania ale przynajmniej można wziąć ciepły prysznic. Obok znajduje się wypasiony hotel Lava - oczywiście turyści z agencji śpią w Lavie, płacąc za wszystko dwa razy tyle. Jedyny plus Lavy jest taki, że mają wifi, dlatego wpadam do nich na chwilę posprawdzać maile i wypić ciepłą herbatę z imbirem.<br />
<br />
Wyruszamy o 3 nad ranem. Planujemy dotrzeć przed świtem na punkt widokowy, do którego wszyscy jadą jeepami. Jest... "rześko", mam na sobie sweter, bluzę, lekką kurtkę, czapkę i szalik, a i tak cieplej robi się dopiero po jakichś 20 minutach marszu pod górkę. Fantastyczna sprawa - idziemy zupełnie sami przez las, rozmawiamy o podróżach. Ja opowiadam o Indiach, Borja o niedawnej wyprawie przez Chiny - podobno Chińczycy przechodzą aktualnie fazę obsesyjnego robienia sobie selfie - na przykład chodzą po Wielkim Murze i robią sobie co 5 minut fotkę. Zaznaczam - sobie, nie Murowi. Laura opowiada natomiast o swojej niedawnej wycieczce do Lizbony, gdze podobno jest moda na robienie sobie w kościołach selfie z Jezusem w tle. W sensie - nie Portugalczycy to robią, tylko turyści. Tymczasem gdzieś w oddali widzimy korek kilkudziesięciu jeepów sunących powoli pod górę. Podejmujemy decyzję, że nie będziemy szli tam gdzie jadą wszyscy, tylko znajdziemy sobie ustronny punkt widokowy po drodze. Po jakichś dwóch godzinach marszu docieramy do idealnego miejsca - jesteśmy na leśnej ścieżce i mamy doskonały widok na olbrzymi krater, w którym znajduje się Bromo. To niezwykły widok - stary krater jest naprawdę ogromny, no i niesamowicie jest zobaczyć aktywne wulkany, który "wyrosły" na podkładzie starego, wygasłego. Kiedy nastaje świt, widok zapiera dech w piersiach. Zresztą zobaczcie sami.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="http://4.bp.blogspot.com/-bwwfohcPnms/VfvdtaosnsI/AAAAAAAAAY0/eYbtWSeiDzs/s1600/bromo.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="356" src="http://4.bp.blogspot.com/-bwwfohcPnms/VfvdtaosnsI/AAAAAAAAAY0/eYbtWSeiDzs/s640/bromo.jpg" width="640" /></a></div>
<br />
<br />
Gdy docieramy z powrotem do wioski jest już 9 rano - spędziliśmy na trekkingu łącznie sześć godzin. Bierzemy szybki prysznic, wrzucamy śniadanie i ruszamy dalej - tym razem zobaczyć wulkan z bliska. Zabawna sytuacja - teoretycznie za wstęp na teren krateru powinniśmy zapłacić 220 000 rupii (dużo!), ale jako, że wszystkie jeepy już pojechały i nikogo nie widać "na bramce", postanawiamy po prostu wejść do środka nie płacąc ani grosza. Klasyczne wejście "po polsku" - na swoje usprawiedliwienie mam to, że na pomysł ten wpadli Hiszpanie ;-)<br />
<br />
Idziemy po pyle wulkanicznym pokrywającym krater - nawet przez buty czuć jak jest gorący. I tu wydarza się coś czego się nie spodziewałem - moje buty - a nie były to byle jakie buty, tylko niezłe obuwie do biegania - zaczynają się... topić. Najpierw odpada część podeszwy lewego buta, potem zaczyna odklejać się podeszwa prawa. Nie jest mi do śmiechu, bo gdybym stracił te buty i musiał iść po popiele boso, chyba także moje stopy poszłyby na straty. Trzeba było jednak wziąć dobre, górskie obuwie! Na szczęście udaje mi się dotrzeć do samego wulkanu bez całowitych strat. I tutaj trafiam na coś czego po prostu nie da się opisać. Można zajrzeć "do środka", a tam słychać huk przypominający odgłos wielkiego wodospadu, wydobywają się obłoki siarki, widać jak bardzo ta góra... żyje. Kiedy siarkowa chmura zawiewa przez chwilę na nas zaczyna nam zapierać dech w piersiach dosłownie - siarka pali gardło i płuca. Wulkan budzi ogromny respekt i warto chociaż raz w życiu zajrzeć w głąb bestii, która może wybuchnąć w każdej chwili.<br />
<br />
Niestety nadchodzi czas się rozstać. Po południu razem docieramy do Probolinggo skąd Laure, Borja i Cristina jadą dalej oglądać kolejny wulkan a ja ruszam do mojego Couchsurfingowego gospodarza u którego spędzę jedną noc. Chociaż to nie do końca prawda - sympatyczny chłopak o imieniu Hendra w ostatniej chwili pisze do mnie, że musi wyjechać z miasta, ale mogę przenocować... u jego rodziców. "Oni mówią po angielsku, dasz sobie radę", pociesza mnie. Tak zaczyna się jeden z najdziwniejszych etapów mojej podróży. Ląduję w zwykłym jawajskim domu, gdzie przyjmują mnie rodzice Hendry - faktycznie mówią po angielsku, ale tylko na poziomie pozwalającym na przekazanie najprostszych komunikatów. Tata i mama są dosyć wyluzowani, chociaż wszechobecne zdjęcia Mekki nie dają zapomnieć, że jestem u muzułmanów. Hendra ma dwie siostry - jedna jest okutana od stóp do głów w hidżab, natomiast druga wygląda jak europejska nastolatka. Cały czas zalotnie się do mnie uśmiecha i dwa razy PRZYPADKIEM natykam się na nią w korytarzu jak idzie do łazienki przyodziana tylko w ręcznik. Naprawdę ZABAWNA SYTUACJA.<br />
<br />
Niestety dwa dni spędzone w podróży plus nocna wspinaczka powodują, że nie za bardzo mam ochotę się integrować, jedyne o czym marzę to prysznic i sen. Idę jeszcze na szybki spacer po miasteczku - w Probolinggo nie ma zbyt wielu białych, więc wzbudzam niezdrową sensację. To naprawdę dziwne uczucie, kiedy idziesz sobie w poszukiwaniu jakiejś zupki na kolację a prawie wszyscy się na ciebie gapią. Dzieci wybuchają nerwowym śmiechem, chłopaki gadają do siebie ściszonymi głosami, starsi po prostu mierzą wzrokiem od stóp do głów. Panie, panowie, w Probolinggo wylądowało UFO!<br />
<br />
Przed snem nie mogę pozbyć się widoku piekielnych wnętrz wulkanu. Na szczęście już jutro wyruszam w kierunku raju - bo przecież wszyscy mówią, że Bali to prawdziwie rajska wyspa. Wcześniej jednak jeden dzień w Banyuwangi - ostatnim miasteczku na Jawie, gdzie mam zamiar nie robić nic, porządnie się wyspać, odpocząć i poczytać autobiografię Franka Zappy - bo przecież nie można cały czas podróżować ;-)<br />
<br /></div>
Szymon Tarkowskihttp://www.blogger.com/profile/10192634058515479913noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5939927887891108329.post-72472595730261232292015-09-15T16:17:00.004+02:002015-09-15T16:57:39.420+02:00Borobudur<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Pojawiają się czasem zapytania czym różni się Indonezja od Indii. No cóż, różnic i podobieństw jest wiele. Jeśli chodzi o pogodę to blisko Indonezji do południowych Indii - też jest bardzo gorąco i dosyć wilgotno. Właściwie w ciągu dnia trzeba ze 3-4 razy wziąć zimny prysznic żeby czuć się w miarę komfortowo. Jeśli chodzi o pory roku to w Indonezji jest lato przez 12 miesięcy, tyle tylko, że przez połowę tego lata pada. Ja trafiłem na koniec pory suchej i deszczu nie spadła od mojego przyjazdu nawet jedna kropla, ale podobno w porze deszczowej potrafi lać non stop przez wiele dni.<br />
<br />
Podobne są ceny żywności - jeśli je się w "lokalnych" knajpkach, można spokojnie znaleźć danie obiadowe za 5 polskich złotych. I to nie jest byle jakie danie - dzisiaj w restauracji sumatrzańskiej (?) zjadłem Nasi Rendang, czyli oficjalnie najlepszą potrawę świata według głosów ankiety przeprowadzonej swego czasu przez CNN. Gdyby ktoś miał ochotę zweryfikować - tutaj link <a href="http://travel.cnn.com/explorations/eat/readers-choice-worlds-50-most-delicious-foods-012321">Najlepsze jedzenie na świecie - 2011 rok</a>. Zapłaciłem za to 17 000 indonezyjskich rupii, czyli w przeliczeniu na złotówki według dzisiejszego kursu - dokładnie 4 złote i 38 groszy. Często ludzie pytają mnie jak to robię, że stać mnie na wakacje w Azji. Odpowiadam zawsze - jeżdżę na wakacje do Azji bo nie stać mnie na wakacje w Europie ;-)<br />
<br />
Rendang wygląda tak jak na poniższym obrazku. Może nie jakoś bardzo apetycznie, ale jest naprawdę dobry. Chociaż pewnie nie dałbym tej potrawie pierwszego miejsca na świecie ;-) Generalnie jest to wołowina namoczona w mleku kokosowym z przyprawami, po czym gotowana powoli tak, żeby mleko odparowało i pozostawiło tylko esencję smaku.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="http://3.bp.blogspot.com/-yb6x4PVgdDw/VfgKM4HE8wI/AAAAAAAAAYM/KwAZCZz9cyA/s1600/beef-rendang-7.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="265" src="http://3.bp.blogspot.com/-yb6x4PVgdDw/VfgKM4HE8wI/AAAAAAAAAYM/KwAZCZz9cyA/s400/beef-rendang-7.jpg" width="400" /></a></div>
<br />
Co jeszcze jest podobne? Na pewno szalony ruch drogowy, na pewno pewna dowolność w kwestii punktualności i terminowości, no i z pewnością fakt, że biały wciąż stanowi lokalną sensację. Straszono mnie, że wszyscy będą chcieli tu sobie ze mną robić zdjęcia (tak jest też zresztą w Indiach) ale jak dotąd nie dostałem ani jednej propozycji - widocznie za mało jestem podobny do atrakcyjnej blondynki ;-)<br />
<br />
Jeśli chodzi o różnice, to widać je na przykład w stosunku do żebraków. W Indiach są wszechobecni i nikt się nimi specjalnie nie przejmuje. Jeśli na ulicy leży starsza kobieta bez środków do życia - cóż, widocznie taka karma, musiała sobie na to zasłużyć. Hindusi są w tych kwestiach dosyć bezwzględni. Indonezyjczycy to muzułmanie, a jednym z obowiązków pobożnego wyznawcy islamu jest dawanie jałmużny - jest to równie ważne jak codzienna modlitwa. Dlatego też mnóstwo jest np. ulicznych grajków, czasem lepszych czasem gorszych, którzy podchodzą do gości w knajpie i zawsze dostają te kilka monet.<br />
<br />
Indonezyjczycy są chyba też mniej wścibscy - w Indiach każda rozmowa zaczyna się jak przesłuchanie. "Jak się nazywasz? Z jakiego jesteś kraju? Gdzie pracujesz? Ile zarabiasz? Jesteś żonaty? Masz dzieci? Czemu nie jesteś żonaty? Czemu nie masz dzieci?". Zwłaszcza kwestie rodzinne niezwykle interesują Hindusów i nie mogą nigdy zaakceptować tego, że ktoś może mieć np. 30 lat i nie być w związku małżeńskim. Mieszkańcy Indii czasami przypominają roboty funkcjonujące według określonego programu. Zwłaszcza dwa punkty tego programu są kluczowe. Punkt pierwszy - jak najszybciej się ożenić. Punkt drugi - jak najszybciej spłodzić jak najwięcej potomków. Doprowadziło to już w tym momencie do potwornego przeludnienia kraju a jeśli nic się w tej kwestii nie zmieni to będzie tylko gorzej. Indonezja oczywiście też jest bardzo przeludniona (zwłaszcza Jawa), ale przynajmniej temat rozmnażania nie pojawia się w rozmowie z każdym tubylcem poznanym na ulicy.<br />
<br />
Kolejną ważną rzeczą jest podejście do kawy. W Indiach kawy się właściwie nie pija, tam króluje wszechobecna słodka herbata z mlekiem. Indonezja natomiast kawą stoi i <b>kopi </b>(tak po indonezyjsku nazywa się kawa) jest do dostania w każdej knajpie i budce z żarciem. Najsłynniejszą i najdroższą z tutejszych kaw jest kopi luwak, czyli gatunek wytwarzany z ziaren kawy wydalanych przez sympatyczne zwierzątko o nazwie cyweta. Cyweta żywi się między innymi owocami kawowca,ale nie trawi nasion tylko miąższ. Zwierzę jest ponoć wybredne i wybiera tylko najlepsze owoce, a dodatkowo po przejściu przez jego przewód pokarmowy zaparzone ziarna nabierają wyjątkowo delikatnego smaku. Miałem przyjemność skosztować kopi luwak odwiedziwszy w Yogyakarcie niejaką Emi, autorkę znakomitego bloga <a href="http://emiwdrodze.pl/">Emi w drodze</a>. To zabawne, bo bardzo dużo informacji o Indonezji zaczerpnąłem właśnie z jej bloga (Emi mieszka tu już ponad dwa lata) a teraz mieliśmy okazję spotkać się twarzą w twarz na miejscu. Emi może wam sprzedać kopi luwak tutaj <a href="http://luwabica.com/">http://luwabica.com/</a>.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="http://1.bp.blogspot.com/-4lkXn11jEK0/VfghKW8QP3I/AAAAAAAAAYc/miOYTnwc7lI/s1600/boro2.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="356" src="http://1.bp.blogspot.com/-4lkXn11jEK0/VfghKW8QP3I/AAAAAAAAAYc/miOYTnwc7lI/s640/boro2.jpg" width="640" /></a></div>
<br />
Jawa kryje w sobie wiele niespodzianek. Oprócz wszechobecnych meczetów zdarzają się też świątynie hinduistyczne, ale największym zaskoczeniem był dla mnie Borobudur, czyli największa buddyjska stupa na świecie. Jest oddalona godzinę jazdy samochodem od Yogyakarty i stoi tam prawdopodobnie od IX wieku. Były to czasy kiedy Jawa była jeszcze pod wielkim wpływem myśli indyjskiej i buddyzm musiał być jedną z ważniejszych religii na wyspie. Swoją drogą, właśnie w okolicach IX wieku buddyzm zaczynał zanikać w samych Indiach, wypierany przez renesans hinduizmu a potem wojujący islam. Budowla ma 35 metrów wysokości i można obchodzić ją wokół, jednocześnie wspinając się coraz wyżej. W dolnej części znajduje się 2000 reliefów przedstawiających różne sceny z życia Buddy. Generalnie Borobudur dzieli się na trzy poziomy. Pierwszy, najniższy symbolizuje "świat żądz", czyli rzeczywistość większości ludzi żyjących w iluzji, że poprzez realizowanie różnego rodzaju zachcianek można osiągnąć szczęście. Poziom drugi "świat form", to rzeczywistość praktykujących buddyzm, którzy widząc formy i przedmioty nie są do nich przywiązani. Najwyższy, trzeci poziom to "świat bez form", najdoskonalsza forma realizacji. Zarezerwowana dla istot oświeconych ;-) Przyznam szczerze, że chyba żadne miejsce jak dotąd nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Jest czyste, proste i piękne. Co ciekawe - przez kilkaset lat stało właściwie zapomniane, porośnięte dżunglą i pokryte popiołem z wybuchającego nierzadko w okolicy wulkanu Merapi. Kto je odkrył? Oczywiście Anglicy, podobnie jak wiele zabytków starożytnych Indii, które w XIX wieku dawno popadły w zapomnienie.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="http://2.bp.blogspot.com/-P1j255I4Cmg/VfghN0AjR9I/AAAAAAAAAYo/L3ji4Ekhwyc/s1600/boro4.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="356" src="http://2.bp.blogspot.com/-P1j255I4Cmg/VfghN0AjR9I/AAAAAAAAAYo/L3ji4Ekhwyc/s640/boro4.jpg" width="640" /></a></div>
<br />
To już moje ostatnie chwile w Yogyakarcie. Jest tu na pewno ciszej i spokojniej niż Jakarcie, czuć jednak że jest to miejscowość turystyczna. Na głównej ulicy miasta wprost roi się od sklepów, sklepików i restauracyjek, nie brakuje też niestety naganiaczy. Najgorsi są lokalni kierowcy becaków, czyli tutejszych rowerowych riksz, którzy tylko czają się żeby wsadzić białego do swojego wehikułu, zawieźć gdziekolwiek i zażądać potem absurdalnie wysokiej ceny. Nie można przejść 100 metrów, żeby nie usłyszeć zaczepek w stylu "Hey, mister, where are you going, need transport?". Wszystko odbywa się oczywiście z uśmiechem i w miłej atmosferze, ale ja po prostu nie lubię czuć się zwierzyną łowną. A taki już mój feler, że w nowych miejscach najchętniej poruszam się piechotą - jest zdrowiej i na pewno więcej można zobaczyć.<br />
<br />
Jutro z rana wyruszam do północny wschód. Najpierw 11-godzinna podróż autobusem przez drogi i bezdroża Jawy a potem wspinaczka na wulkan. Stay in touch ;-)</div>
Szymon Tarkowskihttp://www.blogger.com/profile/10192634058515479913noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5939927887891108329.post-40934674634440860852015-09-13T18:23:00.000+02:002015-09-13T19:10:46.001+02:00Yogyakarta<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Co to za kraj ta Indonezja? 17 tysięcy wysp, 300 grup etnicznych, 700 języków - trochę przypomina to Indie, trochę dawny ZSRR, trochę... Unię Europejską. Nie wszyscy obywatele Indonezji chcą być Indonezyjczykami - na przykład Papuasi z Nowej Gwinei chętnie utworzyliby swoje własne państwo. Większość jednak akceptuje zastałą sytuację, a także dominację Jawy jako wyspy gdzie znajduje się stolica, gdzie obraduje rząd i skąd na cały archipelag promieniuje pewien wzorzec kulturowy.<br />
<br />
Nie będę tutaj udawał specjalisty od Jawy, bo pomimo wertowania internetu i przeczytania kilku książek na temat Indonezji moja wiedza jest wciąż szczątkowa. Podobno jednak kluczem do zrozumienia jawajskiej kultury jest wizyta w Yogyakarcie, czyli stolicy kulturalnej i artystycznej Indonezji. Yogya (jak pieszczotliwie nazywają ją mieszkańcy) przywitała mnie intensywnie - "taksówka", którą pojechałem do hotelu to nie był samochód a zwykły motocykl - tak zwany <i>ojek</i> - podstawowa forma transportu w mieście. Ruch wszystkostronny, prędkość niebagatelna a ja z tyłu motocykla z plecakiem z trudem łapię powietrze. Jak to śpiewał kiedyś Bauagan Mistrzów: "albo masz przygody, albo nie masz przygód".<br />
<br />
Hotel tym razem wyjątkowo trafiony. Rumah Zen Homestay to po prostu zwykły dom położony w jednej z bocznych uliczek, ale urządzony w lekko "new age" stylu. Jest czysto, jest wygodnie, woda mineralna za darmo w dowolnych ilościach ale najlepsza jest łazienka - mój pokój ma po prostu dodatkowe, całkiem niemałe pomieszczenie bez dachu, gdzie zamontowano prysznic i kibelek. Wrażenie jest takie jakby brało się ten prysznic na wolnym powietrzu - fantastyczne uczucie. A prysznic bierze się często bo średnia temperatura to 35 stopni. Mam też w pokoju gekona, ale podobno to standard. W domu oprócz mnie mieszka jeszcze kilku białasów, ale raczej nie wchodzimy sobie w drogę - generalnie pewne rzeczy się nie zmieniają, biały człowiek w Azji kiedy widzi drugiego białego człowieka natychmiast odwraca się, przechodzi na drugą stronę ulicy, albo co najmniej zatapia wzrok w smartfonie. Naprawdę nie kumam o co w tym chodzi, ale Europejczyk w Azji chodzi nieustannie w wielkiej bańce mydlanej swojego indywidualizmu. Dotyczy to zwłaszcza przybyszów z tzw. Europy Zachodniej - czasami myślę, że oni po prostu zasługują na zagładę ;-)<br />
<br />
<a href="http://1.bp.blogspot.com/-JN68TPVEbHo/VfWf1RuA0rI/AAAAAAAAAXo/cGvqXtdSHrk/s1600/YDXJ0278.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em; text-align: center;"><img border="0" height="480" src="http://1.bp.blogspot.com/-JN68TPVEbHo/VfWf1RuA0rI/AAAAAAAAAXo/cGvqXtdSHrk/s640/YDXJ0278.jpg" width="640" /></a><br />
<br />
Po co mi jednak nudni Szwedzi czy Holendrzy skoro jest tylu fajnych Indonezyjczyków? Dzięki Couchsurfingowi poznaję dziewczynę o imieniu Fadella (na zdjęciu druga z lewej) oraz jej zabawnych znajomych. W Yogyakarcie muzułmanki są bardziej widoczne niż w Jakarcie - większość dziewczyn nosi hijab. Fadella jest jedną z nich, jednak ze swojego hijabu jest dumna, żali mi się nawet, że kiedyś jakiś Australijczyk ją wyśmiał i powiedział, że ubiera się nieżyciowo. Pomimo tego co myśli się w Europie, wiele kobiet zakrywa się tutaj całkowicie dobrowolnie - jest to dla nich podkreślenie własnej religijności. A Fadella podchodzi do swojej wiary bardzo poważnie. Idziemy do knajpki o kontrowersyjnej nazwie SS - jest to skrót od Special Sambal (sambal to po prostu pikantny sos na bazie chilli). W trakcie lunchu Fadella nagle przeprasza mnie i mówi, że musi pójść się pomodlić - idzie do specjalnego pomieszczenia o nazwie musholla aby odprawić jedne z pięciu codziennych modłów. Robi to z taką samą naturalnością z jaką Polka poszłaby do toalety przypudrować nosek.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="http://3.bp.blogspot.com/-KQMPNB1r4Cw/VfWgEy_rNLI/AAAAAAAAAX0/xhQwYDzaOL4/s1600/200px-COLLECTIE_TROPENMUSEUM_Een_Javaanse_danser_TMnr_60050694.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="http://3.bp.blogspot.com/-KQMPNB1r4Cw/VfWgEy_rNLI/AAAAAAAAAX0/xhQwYDzaOL4/s1600/200px-COLLECTIE_TROPENMUSEUM_Een_Javaanse_danser_TMnr_60050694.jpg" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
Centralnym miejscem Yogyakarty jest Kraton, czyli Pałac Sułtana. Jest to zespół budowli niesłychanie lekkich i eleganckich, przy okazji pokazujących wyjątkowy styl architektoniczny Jawy, czyli domy składające się z podłogi i sufitu, ale bez ścian. Sufit podtrzymują kolumny, dzięki czemu jest przewiewnie (ważne w tutejszym klimacie) a sułtan pewnie nie musiał obawiać się złodziei w obrębie swojej posesji. Jedną z głównych przyczyn dla których tutaj przyszedłem jest jednak gamelan - w pałacu odbywają się regularne koncerty, często w towarzystwie tancerek. Spełniam więc z nawiązką swoje plany na Indonezję - wszak dla gamelanu tu przyjechałem ;-) Koncert jest bardzo spokojny, powolny, gongi leniwie snują swoje melodie a do tego tancerki i tancerze poruszają się "z lekkością płynącej rzeki, niczym chmury sunące po niebie". W jawajskim tańcu można dostrzec zarówno wzorce tańców indyjskich, takich jak bharatanatyam jak i figury chińskiego tai chi. Skąd wpływy indyjskie w Indonezji? Generalnie między V a XV wiekiem kultura i cywilizacja Indii królowały na wyspach. Dominującymi religiami był buddyzm i hinduizm a rządzące Jawą dynastie mocno czerpały z wzorców z subkontynentu. Niezwykłe jest to, że pomimo iż od kilkuset lat w Indonezji niepodzielnie rządzi islam, wciąż widać mnóstwo indyjskich wpływów. Dość powiedzieć, że w Yogyakarcie regularnie można obejrzeć Ramayanę wystawianą w formie teatru tańca z akompaniamentem gamelanu. Zresztą miałem przyjemność to zobaczyć - znakomicie pokazuje fuzję dwóch kultur. Gamelan dzwoni, pani śpiewa po jawajsku, a na scenie Rama, Sita, Hanuman i inni po raz kolejny odgrywają jedną z najbardziej kultowych opowieści w historii ludzkości.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
</div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="http://2.bp.blogspot.com/-03B0BW8LXxU/VfWiY1UHt3I/AAAAAAAAAX8/sO9p9vdoMg0/s1600/kraton6.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="356" src="http://2.bp.blogspot.com/-03B0BW8LXxU/VfWiY1UHt3I/AAAAAAAAAX8/sO9p9vdoMg0/s640/kraton6.jpg" width="640" /></a></div>
<br /></div>
Szymon Tarkowskihttp://www.blogger.com/profile/10192634058515479913noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5939927887891108329.post-12053195603612958122015-09-12T12:46:00.001+02:002015-09-12T12:46:35.602+02:00Jakarta/Dżakarta, albo życie to surfing<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Każdy przewodnik po Indonezji mówi, żeby unikać Jakarty (czy też Dżakarty, jakoś nie może mi ta druga wersja przejść przez klawiaturę). Straszą, że korki, że brud, że nie ma chodników, że zero zabytków, koszmar normalnie. Podobnie pisze się o indyjskim Delhi, a jest to jednakowoż chyba moje ulubione miasto w Indiach. Żeby docenić Delhi albo Jakartę trzeba po prostu być miłośnikiem wielkich azjatyckich miast, bo są to MIASTA przez wielkie M, nie zapyziałe dziury jak europejskie miasteczka ;-) Tutaj miliony ludzi jednocześnie próbuje załatwić swoje interesy, pojazdy wszelkiej maści jadą naraz we wszystkie strony świata, uliczni handlarze zarabiają na miskę żarcia, zapachy egzotycznych przypraw mieszają się ze smrodem spalin i brudu. I tak jest właściwie 24 godziny na dobę. Dla mnie każde takie miasto to wyzwanie - chcę opanować lokalny system transportu, dowiedzieć się gdzie najlepiej i najtaniej zjeść, poznać trochę ludzi, pogadać o ich życiu. Taki trochę miejski surfing, tylko nie po falach oceanu a po wielkich miejskich arteriach. Zieleń, przyroda, wiejska cisza? Sorry, ale po taki zestaw wrażeń to ja sobie mogę pojechać w Góry Świętokrzyskie. Co nie znaczy, że zieleni, ciszy i spokoju nie lubię - po prostu podoba mi się i to i to.<br />
<br />
A przy okazji porada od buddysty dla buddyjskich kolegów/koleżanek. Nie ma lepszej okazji na medytację niż w trakcie przechodzenia przez ulicę w Jakarcie (albo Delhi, Mumbaju itp.). Nie ma lepszej motywacji do bycia tylko TU i TERAZ kiedy przechodzisz przez jezdnię na której w obie strony zasuwa potok samochodów, motocykli i riksz. Czasami są to na przykład 3 pasy ruchu w każdą stronę a NIKT nie zatrzymuje się dla pieszego. Lokalna ludność po prostu wchodzi i z pełnym spokojem manewruje między samochodami, które też tak naprawdę uważają żeby nikogo nie potrącić. To wymaga pewnej wprawy i zimnej krwi, kiedy już się jednak człowiek tego nauczy to daje ogromną satysfakcję. Polecam jako formę medytacji z całkowitą powagą.<br />
<br />
Podczas pobytu w Indonezji postanowiłem jak najwięcej korzystać z Couchsurfingu. Pewnie każdy wie co to takiego, ale na wszelki wypadek - to międzynarodowy portal służący do poznawania ludzi w krajach, które się odwiedza. Nie jest to portal randkowy (choć różnie to czasami bywa ;-)), chodzi bardziej o to, żeby poznać ludzi, którzy chcą oprowadzić cię po swoim mieście, pokazać lokalne atrakcje, także z mniej turystycznej strony. Wielu "tubylców" proponuje też nocleg, co daje okazję poznania danej kultury jeszcze bliżej - kilkukrotnie korzystałem z tego w Iranie, dzięki czemu miałem możliwość zobaczyć jak Irańczycy żyją na co dzień. Bywa to też oczywiście nieco upierdliwe, bo czasami ma się ochotę pobyć samemu, a często couchsurfingowy gospodarz (zwłaszcza w krajach muzułmańskich) ma poczucie, że powinien zajmować się swoim gościem od świtu do nocy. Tak więc w Indonezji na razie śpię w hotelach, a z "gospodarzami" spotykam się w mieście. Zamieściłem "ogłoszenie", że chętnie spotkam się z kimś na kawę i czekałem na odpowiedź, licząc po cichu, że może ze dwie osoby zareagują. W ciągu dwóch dni dostałem 35 zaproszeń...<br />
<br />
Swego czasu miałem przyjemność wraz z zespołem Pustki występować w Teatrze Rozmaitości, grając w sztuce "Cokolwiek się zdarzy, kocham cię". W jednej ze scen bohater grany przez Rafała Maćkowiaka próbuje poderwać Magdę (w tej roli Agnieszka Podsiadlik). Nie wie jeszcze, że Magda jest lesbijką. Ona próbuje mu to wytłumaczyć mówiąc: "Bo wiesz... Ja wolę dziewczyny". "Od chłopaków?" - nie może uwierzyć Rafał. No więc ja też wolę dziewczyny od chłopaków i w Jakarcie spośród tych 35 zaproszeń postanowiłem wybrać zaproszenia od dziewczyn ;-)<br />
<br />
Dzięki temu poznałem Lidię, Astrid i Laras. Lidia studiuje na Uniwersytecie Jakarckim stosunki międzynarodowe i myśli o karierze dyplomatki. Na razie rusza na staż do sułtanatu Brunei ale marzy jej się praca w Holandii. Nie jest to jednak łatwe - Holendrzy niechętnie przyznają Indonezyjczykom wizy, mimo tego, że była to kiedyś ich kolonia. Poszliśmy na kawę do dzielnicy Kota, gdzie jest najwięcej postkolonialnych zabytków, między innymi pozostałości więzienia, gdzie można zobaczyć celę wysoką na metr, w której trzymano po 30 osób jednocześnie. Wypytuję Lidię o to dlaczego niektóre Indonezyjki noszą chusty na włosach a niektóre nie - tłumaczy mi, że w Indonezji każdy może ubierać się tak jak chce, mimo tego, że zdecydowana większość obywateli (około 200 milionów) to muzułmanie, nie ma żadnego oficjalnego <i>dress codu. </i>Mamy też okazję zaznać legendarnych miejskich korków - chcąc podjechać kawałek autobusem utkwiliśmy na jakieś 50 minut w drodze z jednego na drugi przystanek... Autobusy mają wściekle klimatyzowane i przez moment bałem się, że w tym równikowym kraju zejdę na zapalenie płuc. Przy tej okazji proszę Lidię, żeby pouczyła mnie trochę języka indonezyjskiego. Jest zaskakująco prosty - czasowniki nie odmieniają się przez rodzaj ani liczbę, nie zaznacza się też czasu. Wszystkiego da domyśleć się z kontekstu. Można? Można.<br />
<br />
Astrid pracuje w tutejszej telewizji, gdzie produkuje lekki program o lajfstajlu. Zwiedzamy wspólnie centrum miasta, w tym legendarny Monument Nasjonal (w skrócie Monas), symbol niepodległości Indonezji. Zabiera mnie też na <i>tour </i>po lokalnym żarciu. Generalnie w Indonezji je się na ulicy - wzdłuż chodnika stoją panowie i panie, każde z nich ze swoim małym kramikiem, w którym pichcą lokalne przysmaki. Zjadamy absolutnie wyśmienite <i>sate padang. </i>Są to małe szaszłyki z wołowiny, z dodatkiem sosu składającego się z rozgotowanej mąki ryżowej oraz przypraw takich jak czosnek, imbir, kolendra, kmin rzymski, sól i kurkuma. Smakuje obłędnie. Astrid jest mega miła, bardzo ciekawa świata, chciałaby podróżować, ale znowu wszytko rozbija się o wizę - nie zdajemy sobie sprawy jak trudno ludziom z azjatyckich krajów dostać się np. do Europy.<br />
<br />
Wieczorem widzę się jeszcze z Laras, która pracuje jako doradca podatkowy. Mieszka pod Jakartą i CODZIENNIE (poza weekendami) musi wstać o 4.30., żeby dojechać na czas do pracy w centrum. Pracę kończy około 19.00., idzie coś zjeść na mieście i znowu wraca do siebie, by położyć się spać około 23.00. Idziemy razem na jedzenie, tym razem lądujemy w ulicznym punkcie serwującym <i>soto ayam </i>czyli rosołek z makaronem zrobiony na kurzych stópkach. Pierwszy raz w życiu miałem okazję ogryzać skórę z kurzych stóp - nie do końca rozumiem co chodzi z tym wynalazkiem, ale faktem jest, że wszyscy w Azji Południowo - Wschodniej je uwielbiają.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="http://1.bp.blogspot.com/-Fd10VGbKg_8/VfQCSc-iOII/AAAAAAAAAXY/mTW3nwRspjU/s1600/DSC_2083.JPG" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="640" src="http://1.bp.blogspot.com/-Fd10VGbKg_8/VfQCSc-iOII/AAAAAAAAAXY/mTW3nwRspjU/s640/DSC_2083.JPG" width="360" /></a></div>
<br />
<br />
Następnego dnia żegnam Jakartę z żalem. Będę chciał jeszcze kiedyś tu wrócić. Bladym świtem ruszam na stację kolejową Gambir. Taksówkarz oczywiście próbuje orżnąć mnie na kasę (to też typowe dla Azji), ale jestem tak niewyspany, że nawet się już nie buntuję tylko płacę o 10 000 rupii (3 złote) więcej niż powinienem. Ruszam w głąb Jawy, do miejscowości Yogyakarta - kulturalnego centrum tutejszej cywilizacji.<br />
<br />
<br /></div>
Szymon Tarkowskihttp://www.blogger.com/profile/10192634058515479913noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5939927887891108329.post-20689317718145045132015-09-10T00:13:00.000+02:002015-09-10T00:18:27.053+02:00Dlaczego Indonezja?<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Nie będzie wielką tajemnicą kiedy powiem, że uwielbiam jeździć do Azji. Jest w tym kontynencie coś wyjątkowego, magicznego, coś co powoduje, że mam wrażenie iż życie tutaj toczy się BARDZIEJ. Po czterech wizytach w Indiach postanowiłem tym razem spróbować czegoś nowego i dlatego pewnego czerwcowego popołudnia kupiłem bilet lotniczy do Indonezji.<br />
<br />
Indonezja zawsze była na liście krajów, które chciałem koniecznie odwiedzić. W sumie nie wiem do końca dlaczego - chyba decydującym czynnikiem była tu muzyka i niezwykłe dźwięki gamelanu. Gamelan to rodzaj indonezyjskiego zespołu muzyki tradycyjnej, na który składa się zestaw gongów, bębnów i instrumentów strunowych. Brzmi nieziemsko - nie przypomina to w zasadzie niczego innego i miłośnika niezwykłych dźwięków wciąga po uszy. Pierwszy raz miałem okazję usłyszeć gamelan na płycie, którą kupiłem sobie "w ciemno" jakoś w 2003 roku w jednym z londyńskich sklepów muzycznych. Tak, to były jeszcze te zabawne czasy, kiedy jeśli chciało się czegoś posłuchać to trzeba było za to zapłacić, lol.<br />
<br />
Drugim powodem dla którego chciałem odwiedzić Indonezję jest to, że jest to w tym momencie <i>de facto</i> najludniejsze muzułmańskie państwo na świecie - realizując przy tym islam w raczej "świecki", zdroworozsądkowy sposób, podobnie jak Turcja. Chciałem zobaczyć jak to działa i jak wygląda islam przepuszczony przez kulturę i wrażliwość mieszkańców tak odległej od arabskiego matecznika cywilizacji. Tym bardziej, że wcześniej na tych terenach królował buddyzm i hinduizm a jeszcze wcześniej klasyczny animizm. Mądrzy ludzie mówią, że indonezyjski islam jest jak cebula - zdejmujesz wierzchnią warstwę a tam pod spodem już machają rączką tradycyjne wierzenia w duchy przodków, w różnorakich bogów oraz w magiczne siły natury.<br />
<br />
Myślę, że to dobre powody, tym bardziej, że dla 90% przyjeżdżających tu białych Indonezja to kraj gdzie po prostu można tanio wylegiwać się na plaży z browarem albo surfować po wyjątkowo tu ponoć sprzyjających falach oceanu :-)<br />
<br />
Indonezja jest daleko - jakieś 14 000 kilometrów od Polski, według Google można tę trasę zrobić pieszo w 2628 godzin. Ja na szczęście wybrałem samolot - kilkanaście godzin w powietrzu i jest się na miejscu. Po raz kolejny zadziwiony jestem jak transport lotniczy zmniejszył świat - we wtorek rano jestem jeszcze na lotnisku Tegel w Berlinie, po czym wsiadam na pokład, ucinam sobie kilkugodzinną drzemkę i oto nagle znajduję się w Abu Dhabi, stolicy Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Tam przerwa regeneracyjna na prysznic, obiad i kawę i zaraz kolejny lot do Jakarty. Znowu parę godzin drzemki i ląduję w stolicy kraju, który graniczy z Australią a z Polską ma wspólną tylko biało-czerwoną flagę - tylko, że u nich czerwień jest na górze a biel na dole.<br />
<br />
Na lotnisku w Jakarcie dreszczyk emocji - Indonezja to kraj, w którym posiadanie jakiejkolwiek ilości narkotyków, nawet miękkich, jest bezwarunkowo karane śmiercią. Dodam, że jest to śmierć przez rozstrzelanie. Co zabawne - podobno grzybki halucynogenne się nie liczą ;-) Nie żebym coś próbował szmuglować - ale słyszy się o sytuacjach kiedy do bagażu dziwni ludzie podrzucają dziwne pakunki. Na szczęście jestem "czysty" i mogę wyjść z klimatyzowanego budynku na 35-stopniowy upał indonezyjskiej stolicy.<br />
<br />
Jestem umówiony z kierowcą z hotelu, w którym spędzę pierwsze dwie noce. Uważam, że po dobie spędzonej w samolocie i na lotniskach mogę pozwolić sobie na tę odrobinę luksusu, tym bardziej że przejazd kosztuje w przybliżeniu tyle samo co kurs taksówką z centrum Warszawy na Okęcie. Sympatyczny chłopak o imieniu Amsori (sic!) pewnie przedziera się przez potwornie zatłoczone miasto - w Jakarcie mieszka około 10 milionów ludzi a komunikacja miejska jest niestety wyjątkowo mało wydajna (nie ma nawet jednej linii metra!). Słyszałem straszne historie o tutejszych korkach -powiem jednak, że nie jest dużo gorzej niż na przykład w Bombaju. Wiadomo - setki samochodów, ciężarówek, motocykli, rowerzystów i pieszych jedzie jednocześnie wąską drogą nie przestrzegając żadnych przepisów - azjatycka normalka :-) Nie no, zasada ruchu drogowego jest jedna - większy samochód ma zawsze pierwszeństwo.<br />
<br />
W Jakarcie mieszkam w chińskiej dzielnicy Glodok. Jest to podobno jedno z największych Chinatowns na świecie - wszędzie małe sklepiki z klasycznym mydłem i powidłem, pirackimi płytami DVD, ciuchami i czymkolwiek co przyjdzie wam do głowy. Mnie głównie interesują oczywiście knajpki - nie przepuszczę okazji, żeby zjeść coś autentycznie chińskiego. W końcu decyduję się na kompromis - nasi campur w lokalu o uroczej nazwie Santong Kuo Tieh 68. Nasi campur to indonezyjski klasyk, smażony ryż z mieszanką grilowanych mięs i warzyw. Biorę go jednak w wersji Nasi Campur Tionghoa, czyli "po chińsku". Chińskość polega na tym, że mięso jest wieprzowe- to nietypowe dla Indonezji, gdzie muzułmańska większość wieprzowiny nie jada. Żarcie smakuje wyśmienicie - różne rodzaje mięs, mnogość sosów, wszystko jeszcze obficie doprawione świeżym czosnkiem. Cena 10 PLN. Mam taką osobistą teorię, że dopiero po pierwszym obiedzie w lokalnej jadłodajni można powiedzieć, że naprawdę dotarło się do obcego kraju. Teraz wreszcie czas na porządny sen - od jutra zwiedzanie Jakarty na całego.<br />
<br />
A tak wygląda Nasi Campur Tionghoa (fotka z Wikipedii).<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="http://4.bp.blogspot.com/-Yf_W9l3z39U/VfCuRg5kJXI/AAAAAAAAAXI/T1ubxvn-PK0/s1600/800px-Nasi_Campur_Tionghoa_Kenanga.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="292" src="http://4.bp.blogspot.com/-Yf_W9l3z39U/VfCuRg5kJXI/AAAAAAAAAXI/T1ubxvn-PK0/s400/800px-Nasi_Campur_Tionghoa_Kenanga.jpg" width="400" /></a></div>
<br /></div>
Szymon Tarkowskihttp://www.blogger.com/profile/10192634058515479913noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5939927887891108329.post-76430916492000478682014-05-05T19:07:00.003+02:002014-05-05T19:08:54.097+02:00Gruzja<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
To był bodajże 2002 rok. Wraz z moim serdecznym przyjacielem Andrzejem "Kwiatkiem" Kwiatkowskim rozpoczynaliśmy kolejną edycję Projektu X, cyklu improwizowanych spotkań muzycznych, które odbywały się podówczas regularnie w legendarnym klubie Jazzgot. Pamiętam, że na scenie byłem ja, Kwiatek i jeszcze niejaki Tomecki, aktualnie realizator dźwięku w kolejnym przechodzącym już do legendy klubie Powiększenie. Coś tam sobie graliśmy, szło raz lepiej raz gorzej, kiedy w klubie pojawili się oni. Czterech wielkich chłopaków i jedna dziewczyna. Gadali do siebie dosyć głośno w kompletnie nieznanym mi języku, zamówili ogromne ilości piwa, po czym jeden z nich podszedł do mnie i śpiewną polszczyzną zapytał: "Możemy z wami zagrać?".<br />
<br />
Ten człowiek nazywał się Zaza Korinteli i był Gruzinem. Tego wieczora zagraliśmy szalone jam session, w trakcie którego jazzowe dźwięki zmieszane były w mniej więcej równych proporcjach z gruzińską muzyką ludową - kompletnie dla mnie wówczas nieznaną. Kto zresztą wtedy słyszał o Gruzji? Nie było jeszcze książki Marcina Mellera "Gaumardżos" a Wizzair nie latał do Kutaisi za 200 złotych w obie strony. Zresztą nie było chyba wtedy nawet bezpośrednich lotów między Polską a Gruzją - trzeba było jechać pociągiem do Kijowa i dopiero stamtąd było połączenie. Tak czy siak - z Zazą i jego polską żoną Magdą spędziliśmy wtedy kilkanaście uroczych dni w Warszawie, biesiadując przy winie i racząc się nieznanymi mi wcześniej potrawami, takimi jak kurczak z orzechami włoskimi i owocami granatu. Zaza nauczył mnie gruzińskiego alfabetu, pokazał czym jest wódka z winogron (tak zwana "czacza") oraz silnie zainspirował do odwiedzenia swojej ojczyzny. Zapisałem się wtedy nawet na kurs gruzińskiego na UW - jednym słowem, zostałem fanem tego kaukaskiego kraju zanim stało się to modne :-)<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://1.bp.blogspot.com/-1HKpU-Thp1U/U2fD_OQRd2I/AAAAAAAAAVU/UJx45neXixU/s1600/IMAG1166_1.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://1.bp.blogspot.com/-1HKpU-Thp1U/U2fD_OQRd2I/AAAAAAAAAVU/UJx45neXixU/s1600/IMAG1166_1.jpg" height="238" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">granica Armenii i Gruzji</td></tr>
</tbody></table>
<br />
Nie wiem jak to się stało, ale dotarłem do Gruzji po raz pierwszy dopiero w 2011 roku. To były szalone trzy tygodnie, pełne niespodzianek, nieoczekiwanych zwrotów akcji, górskich wędrówek, morskich kąpieli i niebagatelnych ilości wypitego alkoholu. Teraz, kiedy przekraczałem gruzińską granicę po raz kolejny, czułem wzruszenie - Armenia była piękna, spotkałem tam wielu fantastycznych ludzi, ale Gruzja miała jednak specjalne miejsce w moim sercu. Do Tbilisi przyjechałem w towarzystwie sympatycznego, acz mrukliwego Portugalczyka o imieniu Luis. Spotkaliśmy się w hostelu w Erewaniu i spędziliśmy razem właściwie cały czas, który poświęciłem Armenii. Była to dla mnie dobra okazja, żeby od czasu do czasu podszlifować portugalski, ale też dowiedzieć się czegoś więcej na temat mojego drugiego ulubionego kraju na świecie. Dla Luisa byłem natomiast nieocenionym przewodnikiem, albowiem z języka rosyjskiego znał on tylko słowa "da" i "haraszo", co nie ułatwiało mu życia w mocno rosyjskojęzycznej Armenii. W trakcie podróży do Gruzji była z nami też Rosjanka Tatiana, która samotnie podróżowała po okolicy - ona z kolei w niezrównany sposób negocjowała ceny taksówek, w bezlitosny sposób wykłócając się o każdego drama (w Armenii) i o każde lari (w Gruzji). Kierowcy próbowali nas oczywiście troszkę oszukać, zwłaszcza po gruzińskiej stronie granicy. Bystry posiadacz czerwonej łady chciał najpierw wysadzić nas w połowie drogi, sugerując przesiadkę do marszrutki, a później usiłował zatrzymać się minutę po przekroczeniu granicy miasta. Ona popatrzyła tylko na niego swoimi lodowatymi, niebieskimi oczami spod pukla blond włosów i powiedziała: "Nie, nie, nie. Skoro wziąłeś od nas 24 lari, żeby zabrać nas z granicy do którejś stacji metra w Tbilisi, to tak właśnie zrobisz. Proszę się nie wygłupiać i natychmiast jechać". Chłopak zrobił minę zbitego psa i dowiózł nas do metra. Sam bym się przestraszył.<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://2.bp.blogspot.com/-U4ZDtE1HznQ/U2fETHOENtI/AAAAAAAAAVc/roHMpx6Eirk/s1600/IMAG1139_1.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://2.bp.blogspot.com/-U4ZDtE1HznQ/U2fETHOENtI/AAAAAAAAAVc/roHMpx6Eirk/s1600/IMAG1139_1.jpg" height="400" width="276" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Tatiana i ormiański kierowca taksówki</td></tr>
</tbody></table>
<br />
Kiedy dotarliśmy w końcu do Tbilisi, Luis zabrał mnie do absolutnie wyjątkowego hostelu, o nazwie Hotel Georgia, mieszczącego się w dosyć obskurnej części miasta, nieopodal dworca kolejowego. Miejsce mocno skojarzyło mi się z warszawską Pragą - stare sklepy, tynk odłażący ze ścian budynków, mieszkańcy w różnych stadiach kaca. No i w samym środku tego wszystkiego - hotelik prowadzony przez młodego, długowłosego Japończyka (!), który serwował co wieczór za darmo (!) zupę i pasjami słuchał post-rocka z małego odtwarzacza, który postawił sobie na recepcji. Hotel w stylu do-it-yourself. Pralka, w której samemu można sobie nastawić pranie, czajnik do przyrządzania wody na kawę i herbatę, lodówka na produkty żywnościowe - generalnie można było poczuć się jak u siebie w domu. Warunki może niezbyt komfortowe (jeden prysznic dla wszystkich gości), ale atmosfera niezrównana. Gdyby nie to, że byłem zaproszony też do dwóch innych miejsc w Tbilisi, zostałbym tam dłużej.<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://2.bp.blogspot.com/-2m7ZLknquQ0/U2fEmguTfGI/AAAAAAAAAVk/C4rG3NsW6OQ/s1600/IMAG1114.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://2.bp.blogspot.com/-2m7ZLknquQ0/U2fEmguTfGI/AAAAAAAAAVk/C4rG3NsW6OQ/s1600/IMAG1114.jpg" height="238" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">koledzy z Erewania - Bohdan z Ukrainy i Luis z Portugalii</td></tr>
</tbody></table>
<br />
Wizyta w mieście bez wizyty w hostelu Opera nie miałaby większego sensu. Opera prowadzona jest przez pochodzącego z Rzeszowa Polaka o imieniu Kuba, oraz jego żonę, Mananę, która jest pół-Polką, pół- Gruzinką. Interes ewidentnie im się kręci, połowa Polaków nocujących w Tbilisi zatrzymuje się właśnie u nich. To właśnie dzięki Kubie mój poprzedni wyjazd do Gruzji był tak udany - dzięki splotowi różnych dziwnych przypadków przemierzyliśmy jego jeepem pół kraju i odwiedziliśmy miejsca, do których nawet nie przyszłoby mi do głowy zajechać. Akurat kiedy wpadłem do ich hotelu miały tam miejsce warsztaty dotyczące praw człowieka, na które zjechało się kilkadziesiąt osób z całej Europy - głównie z Turcji, Grecji i Ukrainy, ale było też kilku Szwedów i parę dziewczyn z Łotwy. Oczywiście wszystko skończyło się wielką imprezą do białego rana, przy winie, czaczy i szaszłykach - czyli, można powiedzieć - gruziński standard.<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://2.bp.blogspot.com/-7UFumK6y_jA/U2fE88JP2rI/AAAAAAAAAVs/j0VyYFZgWEI/s1600/IMAG1178_1.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://2.bp.blogspot.com/-7UFumK6y_jA/U2fE88JP2rI/AAAAAAAAAVs/j0VyYFZgWEI/s1600/IMAG1178_1.jpg" height="238" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">ja, Ania i Artur</td></tr>
</tbody></table>
<br />
Miałem też niewątpliwą przyjemność zamieszkać przez kilka dni u kolegi ze studiów, Artura Barysa, oraz jego żony Ani. Artur mieszka sobie w Tbilisi i zajmuje się tłumaczeniami - wszystkie teksty w języku angielskim, które czytacie w programie OFF Festiwalu są właśnie jego autorstwa. Ania uczy w prywatnej szkole a poza tym świetnie gotuje - jej ciasto jabłkowo - kokosowe będę pamiętał do końca życia. Dobrze jest mieszkać u filologa zakręconego na punkcie egzotycznych języków - mogliśmy rozmawiać godzinami o fonologii języka gruzińskiego, specyfice konstrukcji ergatywnej w hindi oraz przypadkach w języku węgierskim i nikt się nie nudził :-)<br />
<br />
Ten wyjazd to przede wszystkim spotkania. Wyjeżdżając bałem się samotności, i faktycznie były momenty, w których czułem się trochę samotny. Zwłaszcza w Goa, kiedy miałem wrażenie, że dotarłem do jednego z najpiękniejszych miejsc na ziemi, i nie miałem z kim tego uczucia dzielić. Zazwyczaj jednak byłem otoczony przez fantastycznych ludzi. W Delhi, w Kerali, w trakcie treningu Vipassany, przez cały pobyt w Iranie, Armenii i Gruzji. Wystarczyło zagadać, uśmiechnąć się i zaraz znajdowali się towarzysze na kilka minut, kilka godzin, czasem kilka dni. Niedługo wracam do Polski i prześladuje mnie taka myśl, że nigdy nie poznałem w tak krótkim czasie tylu świetnych ludzi, których prawdopodobnie już nigdy więcej nie spotkam.<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://4.bp.blogspot.com/-LAFWeB7KYqI/U2fFKSTC5gI/AAAAAAAAAV0/0z8dquxEOLg/s1600/IMAG1214_1.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://4.bp.blogspot.com/-LAFWeB7KYqI/U2fFKSTC5gI/AAAAAAAAAV0/0z8dquxEOLg/s1600/IMAG1214_1.jpg" height="640" width="442" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">na sam koniec podróży - piję Wasze zdrowie, z gruzińskim 'gagimardżos'</td></tr>
</tbody></table>
<br />
<br />
<br />
<br /></div>
Szymon Tarkowskihttp://www.blogger.com/profile/10192634058515479913noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-5939927887891108329.post-62432793360323945212014-05-01T11:08:00.000+02:002014-05-01T11:14:55.848+02:00Armenia<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Od dziecka fascynowały mnie mapy. W czasach wczesnej podstawówki większość wolnego czasu spędzałem grając w piłkę na podwórku albo wpatrując się w atlas świata. Na pierwszą komunię dostałem też wielki globus, który stanowił nieustającą pożywkę dla mojej wyobraźni. Piłkarzem nie zostałem, ale jeżdżąc po świecie spełniam swoje dziecięce marzenia - mogę postawić stopę w miejscach, które kiedyś stanowiły tylko egotyczne nazwy na mapie. Jedną z rzeczy, która zawsze mnie intrygowała, było to, gdzie kończy się Europa a gdzie zaczyna Azja. Bo z Afryką, Australią czy Amerykami sprawa właściwie jest jasna - granice widać gołym okiem. Europa to bardziej ulotne pojęcie - samo funkcjonowanie Europy jako kontynentu to właściwie tylko i wyłącznie efekt naszego europocentryzmu - geograficznie mamy do czynienia z wielkim kontynentem Eurazji. Przyznam się szczerze - jednym z głównych powodów wyboru takiego a nie innego szlaku podróży, była możliwość przekroczenia granicy Iranu i Armenii lądem. To miejsce wydaje mi się wyjątkowo kluczowe - w przeciągu kilku minut przekraczamy granice dwóch wielkich cywilizacji - typowo azjatyckiego świata islamu i cywilizacji europejskiej, chrześcijańskiej.<br />
<br />
Różnice widać natychmiast. Nie są one jednak specjalnie korzystne dla naszego kontynentu. W Iranie jedziemy trzypasmową, równą autostradą, mijając zadbane, porządne wioski i miasteczka. Po przekroczeniu granicy zaczyna się dramat. Szosa, która stanowi główną drogę z południa na północ Armenii przypomina podrzędne ulice łączące wsie w województwie kieleckim. Dziura za dziurą, asfalt w stanie rozpaczliwego rozkładu, a przy drodze nieliczne, liche chatynki na tle ciemnego bezkresu. Irański kierowca co chwilę wybuchał śmiechem, kiedy na samym środku drogi pojawiała się dziura, w której mniejszy samochód straciłby pewnie koła. Był to śmiech niedowierzania - jak można doprowadzić do czegoś takiego i nic z tym nie zrobić? Raz już doświadczyłem czegoś podobnego - wjeżdżając z Turcji do Bułgarii - było to więc doświadczenie w stylu deja vu.<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://1.bp.blogspot.com/--w9hfA1aop8/U2INy1YP_UI/AAAAAAAAAUw/-kKj_MDLKV4/s1600/IMAG1074.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://1.bp.blogspot.com/--w9hfA1aop8/U2INy1YP_UI/AAAAAAAAAUw/-kKj_MDLKV4/s1600/IMAG1074.jpg" height="238" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">w Armenii ciepło wspomina się czasy ZSRR</td></tr>
</tbody></table>
<br />
Inne są też oczywiście dziewczyny. Przez pierwszy dzień w Armenii miałem wrażenie, że chodzą one nago - zniknęły wszystkie czadory, płaszczyki i dżinsy a zamiast nich pojawiły się koszulki na ramiączkach i spódniczki mini. Ormianki noszą też bardzo długie, piękne włosy, które z dumą prezentują światu - rzecz nie do pomyślenia w Iranie. Dużo jest też nocnych klubów i oczywiście barów z alkoholem - kolejna ogromna różnica w porównaniu z Iranem i Indiami. Tak jakby wraz z wejściem do świata kultury chrześcijańskiej normy moralne przestały mieć jakiekolwiek znaczenie - oto jesteśmy w rzeczywistości, w której faceci muszą być twardzielami-maczo z nieodłącznym szlugiem i kieliszkiem wódki w dłoni a dziewczyny są niczym więcej niż tylko obiektem seksualnym. Oczywiście w chwilach, w których nie gotują i nie zajmują się domem. Przed wjazdem do Iranu rozmawiałem z pewną Francuzką, która powiedziała mi, że nigdy nie pojechałaby do tego kraju, bo tam mężczyźni bardzo źle traktują kobiety. Muszę przyznać, że nigdzie na świecie nie widziałem tylu radosnych, uśmiechniętych i spokojnie pewnych siebie kobiet jak w Iranie. To prawda - muszą nosić chusty i czasami ich prawa publiczne są ograniczone, ale zdecydowanie nie sprawiają wrażenia nieszczęśliwych. Wcześnie wychodzą za mąż (większość około 21-22 roku życia), wchodzą w klasyczną rolę matek zajmujących się domem a zadaniem facetów jest zapewnianie im dobrego życia. Kobiety są powszechnie szanowane i widać, że czują się niezwykle bezpiecznie. Nie chcę oceniać i gloryfikować tutaj tego typu relacjo damsko - męskich - dawno jednak nie odczułem tak mocno różnicy w energii kobiet. W Iranie jest ona ciepła, spokojna, pozytywna, w Armenii kobiety sprawiają wrażenie sfrustrowanych kłębków nerwów. Przepiękne dziewczyny, mające jednak w oczach rodzaj przejmującej rozpaczy.<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://2.bp.blogspot.com/-oPbmQ90FE6g/U2IOIigQMrI/AAAAAAAAAU4/6pVnijFcByw/s1600/IMAG1164.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://2.bp.blogspot.com/-oPbmQ90FE6g/U2IOIigQMrI/AAAAAAAAAU4/6pVnijFcByw/s1600/IMAG1164.jpg" height="238" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Armenia to kraj pięknych, bardzo starych kościołów</td></tr>
</tbody></table>
<br />
Trzeba jednak przyznać, że Armenia posiada jeden, niezaprzeczalny skarb - przyrodę. Wjechaliśmy o świcie i musiałem mocno walczyć z sennością, ale krajobrazy, które widać było z okien autobusu zapierały dech w piersiach. Wszędzie po horyzont zielone góry i pagórki, droga wijąca się serpentynami, rwące potoki, szybujące ptaki - jeśli kiedykolwiek wyobrażałem sobie jak może wyglądać raj, to właśnie tego typu obraz pojawiał się w mojej głowie. Tak wygląda jakieś 80% kraju - oprócz tego jest kilka miast, na których odcisnęło się mocno piętno sowieckiej Rosji - rajska dolina, a w niej regularne blokowisko, które wygląda tak absurdalnie w tych okolicznościach przyrody, że jest to nawet na swój sposób fascynujące. Stolica Armenii, Erewań, jest nawet ładnym miastem, aczkolwiek również w dosyć perwersyjny sposób. Wielkie place, ogromne ulice, gmaszyska mające na celu robić wrażenie samym swoim rozmiarem - coś na kształt naszego Pałacu Kultury.<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://3.bp.blogspot.com/-K073TwYjk4M/U2IOtUJfcFI/AAAAAAAAAVE/kF0ZCENRMGc/s1600/IMAG1075.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://3.bp.blogspot.com/-K073TwYjk4M/U2IOtUJfcFI/AAAAAAAAAVE/kF0ZCENRMGc/s1600/IMAG1075.jpg" height="238" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">przyroda w Armenii</td></tr>
</tbody></table>
<br />
Kiedy autobus dojeżdża do granicy irańsko-armeńskiej, wszyscy pasażerowie muszą wysiąść i po otrzymaniu wyjazdowego stempelka od straży granicznej, idzie się do Armenii pieszo. Należy przejść ogromny most, rozciągnięty nad rzeką, która dzieli dwa państwa, dwa światy, dwie cywilizacje. Kiedyś była to dodatkowo granica, za którą rozciągał się bezkresny Związek Radziecki. Jest czwarta rano, noc powoli zmienia się w dzień, przede mną rozciąga się górski krajobraz, od którego zaczyna się inna rzeczywistość. Po otrzymaniu kolejnego, tym razem armeńskiego stempelka stałem na ciemnym parkingu i podbiegły do mnie trzy bezpańskie psy. Łasiły się przez chwilę a ja zdałem sobie sprawę, że po raz pierwszy od ponad dwóch miesięcy widzę psy, które nie boją się człowieka. W cywilizacji islamu pies jest zwierzęciem nieczystym, niechcianym, kompletnie nieobecnym. Pomyślałem sobie wtedy, że Europa to miejsce, w którym zaczynają się psy.<br />
<br /></div>
Szymon Tarkowskihttp://www.blogger.com/profile/10192634058515479913noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-5939927887891108329.post-47260021163818917932014-04-26T07:01:00.000+02:002014-04-26T07:12:35.658+02:00z Rasht do Tabriz<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Jestem w podróży od ponad dwóch miesięcy, odwiedziłem dopiero dwa kraje, ale miałem okazję doświadczyć już 5 różnych języków i przynajmniej trzech różnych alfabetów. Na północy Indii mówi się w hindi i pisze alfabetem devanagari (który na szczęście znam) ale na południu dochodzi malajalam i tamilski (oraz ich odpowiednie alfabety). W Bombaju jest jeszcze marathi, który też ma swój własny zapis, ale nawet nie podejmowałem się go zgłębiać - na szczęście Bombajczycy powszechnie posługują się angielskim i hindi. W Iranie jest niby głównie język perski (zapisywany nieznanym mi pismem arabskim), ale w Tabrizie, gdzie właśnie wylądowałem, mieszkają Azerowie i mówi się zasadniczo po turecku. Przede mną Armenia (kolejny język, kolejny alfabet) a potem Gruzja (kolejny język, kolejny alfabet). W tych krajach mówi się również po rosyjsku, zapisywanym w jeszcze innym alfabecie. Szaleństwo! Zwłaszcza w Iranie jest ciężko, bo większość ludzi zna tylko i wyłącznie perski, w knajpach menu jest tylko w arabskich literkach, podobnie wygląda sytuacja z rozkładami jazdy na dworcach autobusowych (jeśli w ogóle są) i generalnie rzecz biorąc z wszystkimi informacjami. W dodatku internet zazwyczaj nie działa a jeśli nawet działa to połowa stron jest ocenzurowana - ciężko się czegokolwiek dowiedzieć. Trzeba się szybko uczyć - wczoraj jadąc taksówką przez Tabriz odbyłem prostą, ale w miarę płynną rozmowę z kierowcą po persku - po prostu czasami nie ma wyjścia, kiedy twój rozmówca nie zna nawet słów takich jak "yes" czy "no" - musisz wyjść mu naprzeciw. Zabawne było to, że dla nas obu perski był językiem obcym - pomimo tego, że wciąż byliśmy w Iranie. W tej części kraju turecki panuje jednak w sposób niepodzielny.<br />
<br />
W Tabrizie mieszkam u sympatycznego Azera, który prowadzi małą restauracyjkę - wczoraj spędziłem w niej pół dnia, poznając zarówno stałych klientów jak i przypadkowych gości. Chłopak przedstawia się jako "Johny" i ewidentnie ogląda bardzo dużo amerykańskiego kina, bo mówi po angielsku z silnym akcentem wziętym prosto z filmów Tarantino. Podobnie zresztą jak jego koledzy. Czułem się trochę jak w środku filmu "Brooklyn Boogie" Wanga - kto oglądał ten wie o czym mówię. Pizzeria przez kilka godzin stanowiła mały wszechświat, w którym od czasu do czasu lądowali podróżnicy z innych planet. Było zabawnie, kiedy wpadali kumple Johny'ego o typowo azerskiej urodzie i witali mnie tekstami w stylu "So you are staying with this motherfucker? Good choice bro, he makes the best fucking pizza in the town".<br />
<br />
Wieczorem Johny wyciągnął mnie na rodzinną imprezę, gdzie miałem niewątpliwą przyjemność zaznać azerskiej gościnności - konsumowano wódkę, ryż, oraz smażone baranie jądra (serio!). Ojciec Johny'ego jest w połowie Rosjaninem, jego przodkowie byli posiadaczami ziemskimi, którzy stracili wszystko po rewolucji bolszewickiej - w związku z tym nienawidzi Lenina bardziej niż czegokolwiek innego na świecie. Nie przepada też za islamem - musiałem wypić z nim wielką szklankę wódki "za ateizm". Jego wiedza na temat Polski była typowa dla Iranu - kojarzył tylko dwie osoby - Lecha Wałęsę (jego zdrowie też musiałem wypić) i Roberta Lewandowskiego. Pytał też czy nie jestem Żydem - w Iranie powszechnie uważa się, że w Polsce musi mieszkać mnóstwo Żydów, bo przecież w czasie drugiej wojny światowej Hitler postanowił się z nimi rozprawić właśnie u nas. Od pierwszego dnia pobytu mam zresztą ksywkę "Szimon Peres" - wszystkich niezwykle bawi moje żydowskie imię. Po kolejnych rozmowach i toastach zaczęła się zabawa - wszyscy obecni (w tym - dziadek, babcia, wujek, ciocia itd.) tańczyli do zestawu hitów w stylu "Waka waka" oraz "Coco Jumbo" - a wszystko to w muzułmańskim Iranie. Życie nie szczędzi niespodzianek.<br />
<br />
Przed Tabrizem byłem jeszcze przez kilka dni w mieście Rasht nad Morzem Kaspijskim - to kolejny odrębny region Iranu, nazywa się Gilan, mówi się tam w języku gilati a krajobrazy przypominają Gruzję - tylko, że momentami jest jeszcze ładniej. Zielone pagórki, drewniane wioseczki, prości rolnicy, babki w chustach identycznych jakie noszą starsze kobiety w Polsce - po prostu rustykalna sielanka. W tym regionie ludzie podobno standardowo dożywają ponad setki a był nawet taki zawodnik, który dożył 150 lat. Kuchnia też inna niż na południu - mniej kebaba, więcej świeżych warzyw i zaporowe ilości czosnku. Być może ten czosnek stanowi sekret długowieczności, he he. Rasht słynie z dosyć wilgotnego klimatu, często tu pada, co stanowi wielką atrakcję dla mieszkańców pustynnych regionów Iranu - przyjeżdżają tu całe wycieczki, żeby doświadczyć deszczu. Przyznacie, że nie jest to być może specjalnie zachęcająca perspektywa dla Europejczyków, ale tak czy siak Gilan naprawdę warto odwiedzić. Nie wiem na czym to polega, ale panuje tu zdecydowanie bardziej zrelaksowana atmosfera niż na południu - nie tylko powietrze jest świeże, ale również w relacjach międzyludzkich czuć większy powiew wolności.<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://3.bp.blogspot.com/-PmqY3PJU_Yg/U1s6ZBcHs2I/AAAAAAAAAUI/eXKSV9RwJ3k/s1600/IMAG0945_1.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://3.bp.blogspot.com/-PmqY3PJU_Yg/U1s6ZBcHs2I/AAAAAAAAAUI/eXKSV9RwJ3k/s1600/IMAG0945_1.jpg" height="238" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">złota perska "młodzież" - pierwszy z prawej - Milad</td></tr>
</tbody></table>
W Rasht zatrzymałem się u Milada, który jest klasycznym bon-vivantem - ma 31 lat ale wciąż mieszka z rodzicami i bynajmniej nie planuje życiowej stabilizacji. Milad pracuje jako grafik komputerowy, jednoznacznie deklaruje się jako niewierzący i głównie interesują go podróże i dziewczyny. Jeździmy bardzo szybko po mieście samochodem, co chwilę spotykając jakichś jego znajomych bądź znajome, wpadając do knajpek na herbatę albo po prostu spacerując po centrum Rasht. Wszyscy jego kumple są przystojni, dobrze ubrani i mają bardzo podobny światopogląd. Dziewczyny, z którymi się spotykamy są piękne, młode i ewidentnie niespecjalnie przejmują się religijnymi przykazaniami islamu. Milad jest przy tym bardzo w porządku gościem, wszyscy bardzo go lubią i on też lubi wszystkich - życie w Rasht kręci się w kręgu przyjaciół, którzy zmieniają się jak w kalejdoskopie, ale każdy jest mile widziany. Milad ma też śliczną siostrę, która studiuje językoznawstwo i miałem okazję pogadać z nią o tak fascynujących postaciach jak Noam Chomsky czy Ferdinand de Saussure oraz poznać kilka sekretów perskiej fonologii;-) Poszliśmy też razem na koncert undergroundowej sceny muzycznej z Rasht - granie zachodniej muzyki jest oczywiście w Iranie nielegalne, więc wszystko było top secret. Za takie granie można pójść do więzienia - i to nie jest żart. Zespoły zaskakująco dobre, totalnie na czasie, w repertuarze oprócz własnych piosenek miały np. też covery takich formacji jak Grizzly Bear - nie spodziewałem się tego szczerze mówiąc po Iranie. Jak już wcześniej wspomniałem - życie nie szczędzi niespodzianek.<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://4.bp.blogspot.com/-JtzLiJ7SrUA/U1s7jIcvQ5I/AAAAAAAAAUU/mU08KidCWyk/s1600/IMAG0987.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://4.bp.blogspot.com/-JtzLiJ7SrUA/U1s7jIcvQ5I/AAAAAAAAAUU/mU08KidCWyk/s1600/IMAG0987.jpg" height="640" width="382" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Masouleh</td></tr>
</tbody></table>
W okolicy Rasht jest też wioska Masouleh. Ludzie mieszkają tam od tysiąca lat, a domy wybudowane są na zboczu góry w taki sposób, że dachy budynków na dole stanowią podwórka domów górnych. Żeby dostać się do Masouleh, trzeba dwa razy skorzystać z tak zwanych "wspólnych taksówek". To najbardziej popularny w Iranie sposób przemieszczania się - taksówki mają z góry ustalone trasy i czekają na klientów w znanych wszystkim miejscach. Oczywiście trzeba najpierw zasięgnąć języka u lokalnej ludności, bo te "stałe trasy" i "znane wszystkim miejsca" są oczywiście dosyć umowne i trzeba po prostu wiedzieć gdzie pójść, żeby znaleźć odpowiedni transport. Wujek Google nic nam tu nie pomoże. Znajomość angielskiego również. Trzeba znać kilka słów po persku i dobrze gestykulować. Kiedy jednak dotrze się już na miejsce, widoki zapierają dech w piersiach. Wszystko skąpane jest w zieleni, unosi się delikatna mgła i ma się wrażenie, że całe otoczenie znajduje się w kompletnie innej rzeczywistości. Stałem na jednym z dachów i patrzyłem na zbocze znajdujące się na przeciwległym brzegu doliny, na strumień spływający z gór do wioski, na ludzi powoli zajmujących się swoimi codziennymi sprawami. Stałem tam przez godzinę, chłonąc otaczające mnie piękno, chciałem nim oddychać, chciałem je ssać.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="http://2.bp.blogspot.com/-Z1t9RJl0k1g/U1s9abQQ2ZI/AAAAAAAAAUg/lUfgXtWr99w/s1600/IMAG0982.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="http://2.bp.blogspot.com/-Z1t9RJl0k1g/U1s9abQQ2ZI/AAAAAAAAAUg/lUfgXtWr99w/s1600/IMAG0982.jpg" height="238" width="400" /></a></div>
<br /></div>
Szymon Tarkowskihttp://www.blogger.com/profile/10192634058515479913noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5939927887891108329.post-22317584453259439012014-04-20T21:41:00.001+02:002014-04-20T21:41:31.816+02:00o Teheranie i niebiańskich dziewicach<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Po dwóch tygodniach konsekwentnego zapuszczania się na coraz bardziej południowe skrawki Iranu, przyszedł czas na powrót na północ. W Shiraz dokonałem tylko jeszcze operacji przedłużenia wizy - można zrobić to w specjalnym urzędzie do spraw obcych (Immigration Office for Aliens). Teoretycznie wizy otrzymanej na lotnisku nie wolno przedłużać, ale jak to ze wszystkim w Iranie bywa - są rzeczy, których nie wolno, ale można. Wymaga to specjalnej rozmowy z oficerem policji, który zadaje różne trudne pytania (wszak mogę być szpiegiem). Tym razem rozmowa nie była trudna - pan policjant z wielkim uśmiechem powiedział tylko "Polska? Bolek i Lolek! Very good!". No nie sądziłem, że w jednostce policji kraju "Osi Zła" będę rozmawiał o polskich kreskówkach. Z odnowioną wizą wsiadłem na pokład samolotu lokalnych linii Iran Aseman Airlines i wyruszyłem z powrotem do Teheranu. <br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://1.bp.blogspot.com/-jVN86APHm6U/U1QhWQe0VbI/AAAAAAAAATw/Jj2imhgJyVw/s1600/IMAG0813.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://1.bp.blogspot.com/-jVN86APHm6U/U1QhWQe0VbI/AAAAAAAAATw/Jj2imhgJyVw/s1600/IMAG0813.jpg" height="238" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Teheran z góry</td><td class="tr-caption" style="text-align: center;"> </td><td class="tr-caption" style="text-align: center;"> </td><td class="tr-caption" style="text-align: center;"> </td><td class="tr-caption" style="text-align: center;"> </td><td class="tr-caption" style="text-align: center;"> </td><td class="tr-caption" style="text-align: center;"> </td></tr>
</tbody></table>
<br />
Teheran to brzydkie miasto. Jestem generalnie miłośnikiem miast, każde jest dla mnie nowym, fascynującym odkryciem, ale Teheran nie zapisze się miło w mojej pamięci. Jest przeogromnym, potwornie zanieczyszczonym spalinami molochem, w dodatku właściwie bez żadnych zabytków, które mogłyby uzasadniać jego zwiedzanie. Wiele osób krytykuje Delhi, ale to zupełnie inna historia - Delhi to swoista karykatura miasta, coś jednocześnie pięknego i przerażającego, gdzie wyjeżdżasz z lśniącego czystością metra na ulicę i nagle widzisz kozę a obok niej żebrzące małe dzieci. Delhi jest miastem z alternatywnej rzeczywistości, Teheran to rzeczywistość jak najbardziej namacalna i powszednia. W dodatku klasyczne zagłębie tanich hotelików mieści się przy Amir Kabir Street, ulicy, na której znajdują się głównie warsztaty samochodowe i sklepy z akcesoriami typu opony, akumulatory czy wycieraczki. Jak dla mnie koszmar z najgorszego snu - tak mogłoby wyglądać piekło. Wyznam szczerze - nigdzie na świecie nie czuję się tak źle jak w warsztacie samochodowym :-)<br />
<br />
A propos piekła - żartowaliśmy sobie z tego w Shiraz razem z kolegą Bobem z Australii i kilkoma zaprzyjaźnionymi Irańczykami. Bob chciał koniecznie wiedzieć, co dzieje się z muzułmankami po śmierci - no bo faceci wiadomo - trafiają do raju, gdzie przez wieczność otoczeni są przez piękne dziewice. Czy kobiety spędzają wieczność w towarzystwie przystojnych prawiczków? Nikt nie umiał na to odpowiedzieć, ale kolega Milad z Shiraz (wielki fan 50Centa) rzucił rezolutnie - "w niebie faceci mają piękne kobiety, w piekle też, ale niestety wszystkie są z rodziny". Bardzo sprytne - no bo przecież kobiet z rodziny nie można tknąć. Padła też teoria, że w niebie wszyscy mają papierosy, ale nikt nie ma zapałek, dlatego też często dochodzi do wymiany handlowej - ci z dołu przekazują do nieba trochę piekielnego ognia a w zamian za to dostają kilka dziewic na własny użytek. Wszyscy mieli z tej rozmowy mnóstwo ubawu, także nasi muzułmańscy koledzy, więc nie taki diabeł straszny jak go malują.<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://1.bp.blogspot.com/-nvNQs6W6234/U1QiIFXK6ZI/AAAAAAAAAT4/X3FY2rgTS9k/s1600/IMAG0899_1.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://1.bp.blogspot.com/-nvNQs6W6234/U1QiIFXK6ZI/AAAAAAAAAT4/X3FY2rgTS9k/s1600/IMAG0899_1.jpg" height="238" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">perskie koty w słońcu</td></tr>
</tbody></table>
<br />
Bob z Australii to kolejna ciekawa postać, jaką poznałem w drodze. Ma około 60 lat, mieszka sobie w małej wsi w okolicach Melbourne a kiedy mu się nudzi wsiada w samolot linii Air Asia (to taki azjatycki Ryanair, tylko jeszcze tańszy) i włóczy się po Indiach, Tajlandii czy Malezji. Przez rok mieszkał na Sri Lance, ale jego ulubiony azjatycki kraj to Indonezja. Ma setki świetnych historii do opowiedzenia, rzekomo pił wodę z Gangesu oraz uważa, że przeżył życie w najlepszy możliwy sposób i gdyby ktoś go za chwilę zastrzelił, to nie miałby z tym żadnego problemu. Pewnego dnia przyniósł z targu oliwki z miodem, piklowane kwiaty czosnku (nie wiedzieliście, że jest coś takiego? ja też nie wiedziałem) oraz świeży chleb, zaparzyliśmy do tego mnóstwo herbaty i zrobiła się impreza prawie do samego rana - oczywiście bez grama alkoholu. Nasi irańscy przyjaciele opowiadali jak im się ciężko żyje w teokratycznym państwie, nastroje zrobiły się rewolucyjne, mam nadzieję, że nikt w towarzystwie nie był z tajnej policji, he he.<br />
<br />
Iran to naprawdę ciekawy kraj, myślę, że kluczowy do zrozumienia bliskowschodniej rzeczywistości. To stąd przez setki lat promieniowała kultura, tutaj budowało się pałace, jadło wykwintne potrawy, spędzało czas w pięknych ogrodach. Język perski miał ogromny wpływ na języki sąsiadów, gdy uczę się nowych wyrażeń jestem w szoku jak wiele słów w hindi jest wziętych bezpośrednio z perskiego. Czasami nawet rozumiem trochę co mówią ludzie na ulicy, bo wychwytuję pojedyncze słowa, które znam z lekcji hindi. Irańczycy są zresztą przez to trochę rasistami - przynajmniej dwa razy usłyszałem wprost, że cała kultura którą mają Arabowie czy Afgańczycy to tylko odbłysk kultury perskiej. Iran to trochę taki kraj na rozdrożu. Niezwykłe jest to, że z jednej strony graniczy z Turcją i Armenią, czyli krajami do pewnego stopnia europejskimi, a z drugiej z Pakistanem, czyli rzeczywistością raczej indyjską. Irańskie miasta naprawdę nie różnią się zbytnio od europejskich - przypominają trochę śródziemnomorskie ośrodki miejskie, chociaż oczywiście w Europie nie ma tylu meczetów i nie każde centrum miasta to bazar. Gdyby dziewczyny zdjęły chusty i czadory, to nawet wizualnie Iranki są podobne do Włoszek czy Greczynek. O dziwo, kilka razy mnie wzięto za Persa - byłem pytany o drogę w języku perskim i moi rozmówcy byli mocno zaskoczeni, że ich nie rozumiem. Czyżbym aż tak bardzo był już opalony?<br />
<br />
Ja mam taką, kontrowersyjną dosyć, teorię, że prawdziwa Azja zaczyna się na północ i wschód od Himalajów. Chińczycy, Japończycy, Koreańczycy, Tajowie, Wietnamczycy, itd. itp. - tam ludzie wyglądają inaczej, mówią w zupełnie innych językach, są naprawdę odmienni. Iran czy Indie (zwłaszcza północne) to ciągle fragment szerszej kultury indoeuropejskiej. Myślę, że jest to typowy przykład kontinuum - skrajne elementy są bardzo od siebie różne, ale części położone blisko siebie często przechodzą płynnie jedna w drugą. Tak jest też trochę z Polską. Mamy dyskusje, czy Polska należy od świata kultury Europy Zachodniej, Wschodniej, może Centralnej? Prawie każdy Polak powie, że nasz kraj jest bardziej w obrębie kultury zachodniej, natomiast KAŻDY obywatel krajów Zachodu, z którym o tym rozmawiam jednoznacznie stwierdza, że Polska to kraj Europy Wschodniej. Nawet ostatnio pytam wprost- i mam sto procent odpowiedzi tego typu. Jaka jest prawda? Taka, że obie odpowiedzi są prawidłowe - jesteśmy krajem, który jest jednocześnie na Wschodzie i na Zachodzie. I takich nas trzeba kochać :-)<br />
<br />
PS. W Iranie nikt nie wie, że jest Wielkanoc.<br />
<br />
<br />
<br /></div>
Szymon Tarkowskihttp://www.blogger.com/profile/10192634058515479913noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5939927887891108329.post-55984191918126545122014-04-19T15:32:00.000+02:002014-04-19T15:32:19.496+02:00Shiraz<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Shiraz - miasto poezji, pomarańczy i wina. Oczywiście obecnie o winie można zapomnieć, ale pomarańcze rosną wszędzie no i nie da się nie zauważyć takich miejsc jak mauzoleum Hafeza, jednego z najsłynniejszych perskich poetów. Kiedy wjeżdża się z pustyni w żyzną, zieloną dolinę, w której znajduje się Shiraz, ma się wrażenie, że to zupełnie inny kraj, coś w rodzaju irańskiej Hiszpanii. Na ulicach miast też znacznie większa swoboda, króluje moda, fantazyjne fryzury chłopaków, wyzywający makijaż dziewczyn, dużo par chodzi za rękę, co było nie do pomyślenia jeszcze nie tak dawno temu w Iranie. Byłem nawet w czymś w rodzaju nielegalnej knajpy, bez alkoholu co prawda, ale za to z dziewczynami palącymi papierosy, parami przytulającymi się na kanapach i klimatem niebezpiecznej wolności. Kilka rozmów z lokalnymi studentami pokazało jednak, że tak różowo nie jest. Mułłowie mają do dyspozycji tajną policję, która szpieguje i zbiera informacje. Jeden chłopak opowiedział mi, że pojechał pewnego dnia na demonstrację antyrządową do Teheranu i następnego dnia dostał sms z nieznanego numeru o treści: "Wiemy, że dnia 10 stycznia tego roku byłeś na imprezie, gdzie pito alkohol. Lepiej dwa razy się zastanów zanim znowu pojedziesz na jakąkolwiek demonstrację, bo możesz mieć poważne problemy".<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="http://2.bp.blogspot.com/-VuZb8Dvtsps/U1J5mXl6aKI/AAAAAAAAATQ/EbX_3WaQUfs/s1600/IMAG0930.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="http://2.bp.blogspot.com/-VuZb8Dvtsps/U1J5mXl6aKI/AAAAAAAAATQ/EbX_3WaQUfs/s1600/IMAG0930.jpg" height="238" width="400" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
</div>
<br />
I tak to właśnie wygląda w tym kraju, niby można więcej niż by mogło się wydawać, ale tylko w prywatnym gronie i bez świadków. Każda oficjalna próba zmienienia obowiązującego systemu jest dławiona w zarodku i większość ludzi po prostu przyzwyczaiła się do podwójnego życia. Najlepszym przykładem jest nieszczęsny Facebook - oficjalnie jest zakazany ale każdy go używa. Szczytem absurdu jest to, że kiedy chcę sprawdzić fejsbukową skrzynkę, muszę pójść do jakiegoś Irańczyka do domu i skorzystać z jego komputera. Nie wyświetlają się też strony z wiadomościami ze świata, na przykład Onet jest zablokowany po całości, w związku z tym nie wiem, czy mamy już wojnę z Rosją, czy też rząd jeszcze się zastanawia. Efektem wszystkich tych blokad jest oczywiście rosnąca fascynacja młodzieży USA - no bo wiadomo, że najlepiej smakuje owoc zakazany. Przeciętny dwudziestolatek w Shiraz słucha Eminema, ogląda filmy z Hollywood a zamiast tradycyjnej kuchni wybiera hamburgery i colę. Nie wiem czy taki efekt chcieli osiągnąć islamscy duchowni.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="http://2.bp.blogspot.com/-u2KO1Ry3k7Y/U1J58cdZ0MI/AAAAAAAAATY/OzN4iI1p8bY/s1600/IMAG0931_1.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="http://2.bp.blogspot.com/-u2KO1Ry3k7Y/U1J58cdZ0MI/AAAAAAAAATY/OzN4iI1p8bY/s1600/IMAG0931_1.jpg" height="283" width="400" /></a></div>
<br />
<br />
Ponieważ w Shirazie Couchsurfing nie wypalił, zatrzymałem się znowu w niedrogim hoteliku, pełnym przybyszów z całego świata. Tradycyjny zestaw - Niemcy, Anglicy, kilka osób z Belgii i Holandii. Zaskakująco dużo podróżuje po Iranie Chinek - zazwyczaj w kilkuosobowych grupkach, ale często też samotnie. Świetnie mówią po angielsku, niczego się nie boją, są pewne siebie i szybko nawiązują kontakt z obcokrajowcami. Jedna z nich opowiedziała mi o podróży po Europie, którą odbyła w zeszłym roku. Wszystko było pięknie do momentu kiedy nie dotarła do Warszawy, gdzie pierwszego dnia została obrabowana z paszportu i wszystkich pieniędzy. Niech żyje Polska!<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://3.bp.blogspot.com/-UKm7GcT2U84/U1J6Z0mnspI/AAAAAAAAATg/PCYobEIecOY/s1600/IMAG0935_1.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://3.bp.blogspot.com/-UKm7GcT2U84/U1J6Z0mnspI/AAAAAAAAATg/PCYobEIecOY/s1600/IMAG0935_1.jpg" height="640" width="430" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">dziewczyny w Shiraz</td></tr>
</tbody></table>
<br />
Są też Australijczycy i jedna dziewczyna z Nowej Zelandii, z której wszyscy się bezlitośnie, acz życzliwie, naśmiewają. Nowa Zelandia to jedyny kraj na świecie, który jest JESZCZE DALEJ niż Australia, w związku z tym Australijczycy mogą trochę podleczyć swoje kompleksy. Oczywiście wszystko to są tylko niewinne żarty, ale jest przezabawnie, gdy chłopak z Sydney, który zjechał cały świat wzdłuż i wszerz, zapytany czy był kiedyś w Nowej Zelandii robi wielkie oczy i odpowiada: "ALE PO CO?".<br />
<br />
Dużo ludzi pyta się czy w Iranie jest bezpiecznie. No cóż, mnie wydaje się, że jest to jedno z bezpieczniejszych miejsc, w których jak dotąd się znalazłem. Irańczycy są niezwykle uprzejmi i pomocni, potrafią zrezygnować z własnych planów, żeby zaopiekować się zabłąkanym przybyszem. Nie pije się alkoholu, więc nie ma problemu z alkoholową agresją. Ogólny poziom życia jest stosunkowo wysoki, nie widać biedy, każdy jest raczej dobrze ubrany i odżywiony. Nie ma takich różnic społecznych jak chociażby w Indiach, gdzie najbogatsi mają prywatne odrzutowce, a miliony mieszkają na ulicy. W islamie bardzo duży nacisk kładzie się na wspieranie słabszych i pomoc dla najbiedniejszych, i nie są to tylko czcze słowa, ale dosyć konkretne działania. Problemem są oczywiście szaleni kierowcy, ale nawet i do tego można się przyzwyczaić.<br />
<br />
Są jednak regiony, w których trzeba uważać trochę bardziej. Najgorzej jest w Beludżystanie, krainie rozciągającej się na wschodzie kraju, przy granicy z Pakistanem. Tak naprawdę to Beludżystan znajduje się w dwóch państwach, połowa w Iranie, połowa w Pakistanie i jest to prawdziwa beczka prochu. Beludżowie walcząc o swoją niepodległość, posuwają się do ataków w biały dzień, porywają ludzi i wprowadzają terror. To właśnie dlatego tak trudno jest dostać obecnie pakistańską wizę i dlatego też coraz mniej ludzi wybiera się w legendarną trasę lądową z Europy do Indii - Beludżystan jest po drodze i nie za bardzo można go ominąć. Niektórzy jednak próbują. Młody Hiszpan Javier Colorado postanowił w zeszłym roku objechać świat dookoła na rowerze, jedną z części jego trasy był Iran i Pakistan. Po wjeździe do Pakistanu dostał się pod opiekę lokalnych żołnierzy, co jest ostatnio standardową procedurą w tym kraju. Wydaje się zabawne, jeśli wyobrazi się rowerzystę jadącego przez pakistańskie pustkowie i samochód z żołnierzami, który eskortuje go powoli. Mniej zabawne jest to, że zostali oni faktycznie zaatakowani przez Beludżów. Hiszpan przeżył, ale sześciu pakistańskich żołnierzy zginęło na miejscu.</div>
Szymon Tarkowskihttp://www.blogger.com/profile/10192634058515479913noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5939927887891108329.post-53472055040353632732014-04-16T06:40:00.000+02:002014-04-16T07:42:11.505+02:00słodkie życie w Yazd<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Co Irańczyk spożywa na podwieczorek? Herbatę i talerz daktyli. Herbata jest już słodka, ale rytuał jej picia polega na tym, że między zęby wkłada się jeszcze kostkę cukru i przesącza przez nią napój. Co potem? Najlepiej kilka przesyconych słodkim syropem ciasteczek i jeszcze trochę owoców. I tak dalej, i tak dalej.<br />
<br />
Zawsze mnie zadziwiało jak bardzo w krajach o kulturze muzułmańskiej nadużywa się słodyczy. Nie wiem, czy to słuszna teoria, ale wydaje mi się, że wynika to z tego, że niespecjalnie korzysta się z innych używek. Nie ma wina, nie ma piwa, nie ma whisky, a człowiek czasem musi jakoś poprawić sobie nastrój. Tak czy inaczej, czuję, że po powrocie do Polski czeka mnie wizyta u dentysty - no bo przecież jak już tu jestem, to też korzystam z tych wszystkich smakowitości. Całe szczęście, że lokalna kuchnia jest dosyć lekka - większość potraw to wariacje na temat ryżu i chudego, grilowanego mięsa, czasami z dodatkami takimi jak owoce granatu czy orzechy włoskie. Dużo się je bakłażanów, często można spotkać coś w rodzaju warzywnego gulaszu. No i obowiązkowy doogh, czyli przepyszny jogurt z dodatkiem mięty i innych przypraw. Oraz herbata, herbata, herbata. Nawet kierowcy autobusów mają termosy, z których co chwilę nalewają sobie czaj, oczywiście nie przerywając jazdy.<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://1.bp.blogspot.com/-XRvqbqWkv3Y/U04DkIGUCcI/AAAAAAAAASE/Hf0IiTlIfWQ/s1600/IMAG0848_1.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://1.bp.blogspot.com/-XRvqbqWkv3Y/U04DkIGUCcI/AAAAAAAAASE/Hf0IiTlIfWQ/s1600/IMAG0848_1.jpg" height="238" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Nai'n, miasto w którym nic się dzieje</td></tr>
</tbody></table>
Wyjechałem już z Isfahanu, żegnając moją przybraną rodzinę. Mam kilku nowych fejsbukowych znajomych i mam nadzieję, że kiedyś jeszcze się spotkamy. Tymczasem wpadłem na jeden dzień do miejscowości Na'in, miasteczka na skraju pustyni, które Lonely Planet określa jako "małe i senne". W rzeczywistości nie jest takie małe, ale za to w rzeczy samej bardzo senne. Chodząc po jego uliczkach czułem się troszkę dziwnie, bo na mój widok milkły rozmowy a miejscowi zaczynali patrzeć na siebie znacząco. Podejrzewam, że podobny efekt wywołałby Amerykanin, gdyby pojawił się w, powiedzmy, Radzyminie, w połowie lat osiemdziesiątych. Najciekawiej było, gdy próbowałem zrobić zakupy w sklepie - każdy ze sprzedawców nagle zaczynał wpatrywać się intensywnie w podłogę, a na moje rozpaczliwe prośby nawiązania kontaktu w łamanym perskim usłyszałem tylko "noł inglisz, noł inglisz". W końcu udało mi się na migi wytłumaczyć, że chcę tylko kupić chleb, wodę i kawałek sera i że nie stanowię żadnego niebezpieczeństwa. Czułem jednak, że po moim wyjściu wszyscy odetchnęli z ulgą. Zaprawdę powiadam wam - nie ma lepszego sposobu żeby doprowadzić dumnego Persa na skraj przerażenia niż zacząć mówić do niego w języku (dla niego) obcym.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
</div>
Wizyta w Na'in była średnim pomysłem. Tym bardziej, że nie tak łatwo było się z niego wydostać. Miasteczko nie posiadało dworca, należało stanąć przy autostradzie i czekać na ewentualnie przejeżdżające autobusy albo łapać stopa. Stoję więc, stoję i nagle podjeżdża stary peugot, wysiada z niego sympatyczny starszy pan i płynną angielszczyzną tłumaczy mi, że stoję w złym miejscu i że zawiezie mnie tam, gdzie faktycznie będę mógł coś złapać. W Indiach uciekałbym już gdzie pieprz rośnie, bo wiadomo, że jak Hindus chce ci w czymś pomóc, to oznacza tylko, że już kombinuje jak by tu cię oskubać z pieniędzy. No ale Iran to inna para kaloszy - pan ma na imię Muhammad (jakże by inaczej), jest dyrektorem lokalnego muzeum, i faktycznie zawozi mnie w lepsze miejsce, gdzie już po 30 minutach łapię autobus na południe, do Yazd. W autobusie pytam sąsiada u kogo mam kupić bilet, na co on odpowiada, żebym się nie wygłupiał, że jestem gościem w Iranie, w związku z czym on mi go kupi. Próbuję protestować, ale nie mam żadnych szans, po chwili z biletem w kieszeni jadę dalej. This is Iran, my friend!<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
</div>
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://4.bp.blogspot.com/-FlliXwhUZ5I/U04Gj7jO9TI/AAAAAAAAASk/p8y2SfxjA8U/s1600/IMAG0918.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://4.bp.blogspot.com/-FlliXwhUZ5I/U04Gj7jO9TI/AAAAAAAAASk/p8y2SfxjA8U/s1600/IMAG0918.jpg" height="238" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Yazd</td></tr>
</tbody></table>
Yazd to jedno z najstarszych miast w Iranie, nieustannie zamieszkane od 224 roku naszej ery. Jest zbudowane na środku pustyni i przez część roku panują w nim nieznośne upały, co zmusiło mieszkańców do wymyślenia różnych bardzo interesujących sposobów na przetrwanie. W Yazd jest cała sieć podziemnych kanałów nawadniających, tak zwanych qanatów. Są też specjalne wieże, "wiatrołapy", które dosłownie łapią każdy powiew wiatru i po schłodzeniu dostarczają go mieszkańcom - to rodzaj bardzo starożytnej klimatyzacji. Stare miasto zbudowane jest z gliny i słomy, co dodaje jeszcze bardziej surrealistycznego klimatu. Spacerując po Yazd czułem się jakbym wylądował na innej planecie i w jakiejś kompletnie innej epoce. Z całym szacunkiem dla Isfahanu - to Yazd jest dla mnie jak dotąd najciekawszym miejscem w Iranie.<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://1.bp.blogspot.com/-isSWRFaKOTg/U04E3N3zmNI/AAAAAAAAASU/xnXjc4jRR30/s1600/IMAG0860.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://1.bp.blogspot.com/-isSWRFaKOTg/U04E3N3zmNI/AAAAAAAAASU/xnXjc4jRR30/s1600/IMAG0860.jpg" height="640" width="382" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">dziewczyna z Yazd</td></tr>
</tbody></table>
Yazd jest też najbardziej rozwiniętym miejscem pod względem turystyki - nigdzie w Iranie nie widziałem tylu ludzi z Zachodu. Myślę, że duży wpływ ma na to jedno miejsce - Silk Road Hotel, stary karawanseraj przerobiony na guesthouse. Kilka pokoi, świetna restauracja, dziedziniec z fontanną - idealne miejsce, żeby zrelaksować się po całym dniu eksplorowania starego miasta. Silk Road jest absolutnym liderem hotelarstwa w Yazd od wielu lat - pomimo tego, że nowe miejsca tego typu rosną jak grzyby po deszczu, to właśnie tutaj spotykają się podróżujący po Iranie wędrowcy z Europy, Ameryki i reszty świata. Przychodzi też dużo Irańczyków, którzy wpadają poprzyglądać się zagadkowym przybyszom. Silk Road niestety jest też trochę ofiarą swojej popularności - w czasie lunchu jest tylu gości, że ciężko cokolwiek zamówić, a jedzenie do stolików przynoszą nie tylko kelnerzy ale nawet menedżer i właściciel hotelu - Ali. Ali to ciekawa postać - to on wymyślił to miejsce i doprowadził do jego popularności, w dużej mierze dzięki temu, że jest człowiekiem sympatycznym, życzliwym i dobrze mówiącym po angielsku. Kiedy piszę te słowa jest już prawie północ, goście poszli już spać, a Ali wciąż krząta się po restauracji w nienagannie czystej koszuli i z nieodłącznym uśmiechem na ustach. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że z samego rana, gdy goście hotelowi idą na kawę, Ali już jest i przynosi chleb, pomidory, ser i inne składniki śniadaniowe. Mam wrażenie, że ten człowiek spędza w Silk Road 24 godziny na dobę. No ale dzięki temu interes kwitnie.<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://4.bp.blogspot.com/-r9KOG6S3Bqk/U04GCGmt-iI/AAAAAAAAASg/TCfEc66hZAI/s1600/IMAG0903.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://4.bp.blogspot.com/-r9KOG6S3Bqk/U04GCGmt-iI/AAAAAAAAASg/TCfEc66hZAI/s1600/IMAG0903.jpg" height="238" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">w drodze do Silk Road Hotel</td></tr>
</tbody></table>
Przez hotel przewija się mnóstwo osób, mnie udaje się poznać sympatyczną parę z Anglii. Mają około 40 lat i od 21 miesięcy podróżują po świecie... na rowerach. Wyruszyli z Manchesteru, objechali Skandynawię, byli w Wilnie, wschodniej Polsce, na Słowacji, Bałkanach, w Grecji, Turcji, Gruzji, Armenii, Iranie, Pakistanie i Indiach. Teraz wrócili do Iranu, bo bardzo im się tutaj spodobało :-) Bardzo chwalą polską kuchnię (grzyby! pierogi!), polskie miasteczka (Kazimierz nad Wisłą i Zamość szczególnie przypadły im do gustu), narzekają tylko, że strasznie daliśmy się zwesternizować i że w Warszawie czuli się jak w zachodniej Europie. Bardzo cenią Iran właśnie za to, że mało kto mówi tu po angielsku i że można posmakować naprawdę innej kultury. No bo przecież jeśli wszędzie będzie się słuchać angielskiego rocka i oglądać amerykańskie filmy to świat zrobi się strasznie nudny. Mogę tylko dodać od siebie, że totalnie się z tym zgadzam.<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://1.bp.blogspot.com/-HVDUjE_bT7g/U04HDfHnPWI/AAAAAAAAASw/oCcNinsiWd4/s1600/IMAG0891.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://1.bp.blogspot.com/-HVDUjE_bT7g/U04HDfHnPWI/AAAAAAAAASw/oCcNinsiWd4/s1600/IMAG0891.jpg" height="238" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">przedszkole w Yazd</td></tr>
</tbody></table>
<br /></div>
Szymon Tarkowskihttp://www.blogger.com/profile/10192634058515479913noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5939927887891108329.post-69199599674289905062014-04-15T08:28:00.001+02:002014-04-15T08:50:38.859+02:00z Teheranu do Isfahanu<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Pierwsze odczucie jakie miałem w Iranie było takie - ten kraj jest smutny. Nie wiem do końca dlaczego, może to kwestia krajobrazu, dosyć monotonnego i pustynnego. Może też dlatego, że przyleciałem prosto z Indii, które są aż do przesady jaskrawe i żywiołowe. Myślę jednak, że pewną rolę odgrywają tu twarze ludzi, dosyć poważne i melancholijne. Zwłaszcza twarze mężczyzn, którzy zamyśleni wpatrują się w przestrzeń, jakby trapiło ich jakieś poważne zmartwienie. Kobiety, szczególnie młode, są raczej uśmiechnięte - pomimo tego, że ponad połowa chodzi w czarnych czadorach, co upodabnia je do głównego bohatera komiksu Batman.<br />
<br />
Druga rzecz, która niechybnie rzuca się w oczy to ruch uliczny. Jeśli komuś wydaje się, że kierowcy w Indiach jeżdżą jak szaleńcy, powinien przyjechać do Iranu. Zasady drogowe są podobne do indyjskich - czyli dokładnie dwie. Zasada numer jeden - non stop oczy dookoła głowy, bo nikt nie przestrzega żadnych przepisów (mam wrażenie, że zwłaszcza wymuszanie pierwszeństwa jest ulubionym hobby Irańczyków). Zasada numer dwa - mniejsze samochody ustępują większym (to wynika z prostej logiki - gdyby doszło do wypadku większy samochód ma większe szanse). Tym co odróżnia indyjskich i irańskich kierowców jest prędkość. W Indiach większość dróg jest w tak fatalnym stanie, że nikt nie jeździ szybko, chociażby ze względu na dobro pojazdu. W Iranie drogom nie można nic zarzucić, co powoduje, że kierowcy popuszczają wodze fantazji. I niech dzięki będą Allahowi, że nie wolno tu pić alkoholu - w przeciwnym wypadku połowa męskiej populacji zginęłaby na drogach. <br />
<br />
Wspomniałem wcześniej kobiety - to trzecia rzecz, która bardzo rzuca się w oczy. Generalnie można podzielić kobiety w Iranie na dwa typy. Typ numer jeden - konserwatywny - widzimy tylko twarz, a resztę sylwetki skrywa czador. Typ numer dwa - zbuntowany - całe ciało jest zakryte, ale nie czadorem tylko zwykłym ubraniem. Dżinsy, bluza, koszula, sportowe buty, no i obowiązkowa chusta na głowie. Przy tym każda część ubioru jest zazwyczaj w innym kolorze, same chusty potrafią też być różnobarwne. Do tego ostry makijaż. Ponieważ jedyną widoczną częścią ciała jest twarz, dziewczyny robią z tą twarzą co tylko mogą. Mocna różowa szminka na ustach, czarne kreski na brwiach, czerwień na policzkach, a do tego chmura perfum, która unosi się jeszcze przez kilka minut na ulicy. Ja osobiście za tego typu makijażem nie przepadam, ale rozumiem sam proces - jeśli wszystko inne jest zabronione, to wycisnę maksimum z tego co jest dozwolone. <br />
<br />
Największe wrażenie robią kobiety za kierownicą. Muszę przyznać, że jestem pełen podziwu dla ich umiejętności i brawury. Wyobraźcie sobie to - Teheran, centrum miasta, potworny korek, wszyscy próbują na wszelkie sposoby przedostać się dalej (wszelkie sposoby to np. przeciskanie się pomiędzy innymi samochodami, wjeżdżanie na chodnik, ruch pod prąd itd.). No i widzimy jak w co drugim samochodzie za kółkiem siedzi kobieta, z szatańskim spojrzeniem wymija inne pojazdy, przepycha się, bezceremonialnie wymusza pierwszeństwo, zajeżdża drogę itd. itp. Jeśli komuś wydaje się, że płeć piękna w Iranie to zastraszone panienki trzymane pod kluczem w domu, powinien zobaczyć jak zachowują się w ruchu drogowym. Jest pełna emancypacja.<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://2.bp.blogspot.com/-JMe0YQDcjA0/U0zRFRoXzPI/AAAAAAAAARw/ZCJncC2ecKE/s1600/IMAG0810_1.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://2.bp.blogspot.com/-JMe0YQDcjA0/U0zRFRoXzPI/AAAAAAAAARw/ZCJncC2ecKE/s1600/IMAG0810_1.jpg" height="238" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">była ambasada USA</td></tr>
</tbody></table>
<br />
Spędziłem w Teheranie tylko dwa dni, za mało, żeby dobrze poczuć miasto, ale jest to niewątpliwie ciekawe miejsce. Mocno naznaczone historią, zwłaszcza najnowszą. Dotarłem do byłej ambasady amerykańskiej, miejsca mocno znienawidzonego przez Irańczyków, bo to właśnie stamtąd CIA sterowała tutejszym rządem przez długie lata, aż do rewolucji z 1979 roku. Widać to na muralach, którymi pokryte są ściany ambasady - statua wolności z czaszką zamiast twarzy, graffiti "Down With USA" i inne tego typu smaczki dodają wyjątkowych wrażeń spacerowi po mieście. Oczywiście nie oznacza to, że w Iranie nie lubi się Amerykanów czy Europejczyków - lokalni mieszkańcy doskonale wiedzą, że to co robi dany rząd nie musi odzwierciedlać tego co czują i myślą ludzie. Tym bardziej, że doskonale znają to z autopsji - każdy Irańczyk, z którym rozmawiałem po pewnym czasie wyrażał się wyjątkowo niepochlebnie na temat rządów ajatollahów. No bo jak można lubić ludzi, którzy zabraniają dziewczynom śpiewać publicznie a muzykom grać koncerty. Jak można lubić ludzi, którzy cenzurują internet, nie pozwalając ludziom pisać blogów czy korzystać z YouTube. Jak można lubić ludzi, którzy trzymają kraj w izolacji i powodują, że jedynym miejscem do którego można pojechać na wakacje jest Turcja.<br />
<br />
Irańczycy prowadzą podwójne życie. Wystarczy przekroczyć próg ich domu i wszystko się zmienia. Kobiety zdejmują chustę, gra się na instrumentach, tańczy, bawi, ogląda nielegalną zachodnią telewizję. Alkohol wciąż jest rzadkością, ale szczerze mówiąc - czy jest on naprawdę aż tak bardzo potrzebny? Facebook jest teoretycznie zabroniony i najzwyczajniej w świecie się nie wyświetla, ale młodzi ludzie wymyślili na to też sposoby - są specjalne programy, które pozwalają obejść rządową cenzurę. Ciekawe ile jeszcze może potrwać taka absurdalna sytuacja. W końcu przecież nawet rządzący Iranem kler musi zrozumieć, że obywatele najzwyczajniej w świecie sobie jego rządów nie życzą.<br />
<br />
Po dwóch dniach w Teheranie ruszam w dalszą podróż - autobusem do Isfahanu. Iran to bardzo duży kraj, na mapie Teheran i Isfahan wydają się być blisko siebie, w rzeczywistości to 7 godzin jazdy po autostradzie. Moim sąsiadem w autobusie jest młody Afgańczyk. Jest tu ich sporo, wielu uciekło z Afganistanu w trakcie niekończących się wojen, które naznaczyły historię tego kraju w ostatnich latach. Najpierw była długa wojna z Rosją, w trakcie której Afganistan wspierały Stany Zjednoczone. Potem nastąpiła inwazja Amerykanów, którzy wymyślili sobie, że bombardując afgańskie wioski, będą walczyć z terroryzmem. Mój kolega o imieniu Mohammed (no cóż, to bardzo popularne imię w tych stronach) uczy się w autobusie fizyki, a w przyszłości chciałby zostać inżynierem. Częstuje mnie ciastkami, wypytuje o życie w Europie, pomaga kupić coś do jedzenia, kiedy zatrzymujemy się w przydrożnej knajpce. Skarży się na niesprawiedliwy świat, w którym wszyscy uwzięli się na jego kraj i nie pozwalają żyć ludziom w pokoju. Po kilku godzinach rozmowy patrzy na mnie przez chwilę i mówi. "Wy Polacy też wysłaliście swoich żołnierzy, żeby zabijali w moim kraju, prawda?". Nie mam wyjścia, muszę potwierdzić i jest mi strasznie wstyd.<br />
<br />
W Isfahanie korzystam z Couchsurfingu i zatrzymuję się u chłopaka o imieniu Behnam, który jest skrzypkiem i perkusistą. Tak naprawdę to zatrzymuję się u jego rodziców, bo w Iranie wciąż silnie funkcjonuje tradycja rodzin wielopokoleniowych i w jednym budynku mieszka często kilkanaście osób. Behnama akurat nie ma w domu, więc przez dwie godziny rozmawiam z jego ojcem, Ahmedem. Ahmed nie zna zbyt dobrze angielskiego, ale dzielnie gada ze mną, chociaż mógłby pewnie wyłgać się jakoś i czmychnąć do innego pokoju. W międzyczasie zdążyłem nauczyć się kilku słów i zdań po persku, co pomaga w rozmowie i wzbudza jego wielką radość. Bardzo go polubiłem, chociaż nie mamy zbyt wiele wspólnego - Ahmed ma 51 lat i jest już dziadkiem. Zaprasza mnie na szóste urodziny swojego wnuka, na co zgadzam się z wielką ochotą. Dzięki temu mam okazję doświadczyć rodzinnego życia w Iranie z pierwszej ręki - i jest to jedno z najfajniejszych wydarzeń całej mojej podróży. Rodzina zbiera się w jednym z pokojów, siadamy na dywanie i rozpoczynamy ucztę. Nikogo nie dziwi moja obecność - Ahmed oświadcza po prostu, że ma dziś gościa z Lachestanu (Lachestan to Polska po persku - warto zapamiętać). Herbata leje się strumieniami, jestem częstowany pomarańczami, bananami, jabłkami, rodzynkami. Behnam z kolegą grają koncert, potem zaczynają się tańce, w których też uczestniczę. Są z tego nawet nagrania, ale nie mam zamiaru udostępniać ;-) Jedna z kuzynek Behnama, niejaka Narges, jest nauczycielką angielskiego w lokalnej szkole, więc możemy sobie porozmawiać - przeciętna znajomość angielskiego u Irańczyków jest niestety dosyć znikoma. Bardzo miło nam się rozmawia z Narges - ogólnie rzecz biorąc tutejsze kobiety są niezwykle urocze. Niech mi wybaczą wszyscy zwolennicy "ideologii gender", ale kobiety w Iranie są po prostu niezwykle... kobiece.<br />
<br />
Przez dwa kolejne dni oglądam Isfahan z Narges i Behnamem. Popularne powiedzenie w Iranie - "Isfahan wart jest pół świata" - ma w sobie coś z prawdy. Zwłaszcza wielki plac Naqsh-e Jahan w środku miasta, przy którym znajduje się pałac, dwa przepiękne meczety oraz bazar. Niezwykłe jest to, że reszta miasta zbudowana jest w taki sposób, żeby nie było jej widać z placu - kiedy stoi się na nim, widać tylko budynki, które są tuż obok oraz niebo. Niesamowite są też mosty, pod którymi toczy się rozrywkowe życie młodych ludzi - wieczorem robią ogromne wrażenie. Chłopaki spotykają się, palą fajki wodne, rozmawiają, podrywają dziewczyny, które spacerują mimochodem w małych grupkach. Czasami nawet grają na instrumentach i śpiewają - ale ostrożnie, żeby nie drażnić policji, która może w każdej chwili rozgonić towarzystwo ze względu na "nieobyczajność".<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://1.bp.blogspot.com/-bTcGTtkAxpE/U0zQiugwT4I/AAAAAAAAARo/388kS51rPiA/s1600/IMAG0836.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://1.bp.blogspot.com/-bTcGTtkAxpE/U0zQiugwT4I/AAAAAAAAARo/388kS51rPiA/s1600/IMAG0836.jpg" height="238" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Behnam i jego kolega Amin</td></tr>
</tbody></table>
Kiedy jesteśmy sami z Behnamem, trochę rozmawiamy o relacjach damsko-męskich. Dla tradycyjnych Irańczyków "wyzwolona" Europa to bardzo intrygujący temat. Behnam ma 27 lat i nie miał wielu kontaktów z dziewczynami - musi teraz znaleźć sobie żonę, bo ojciec naciska. Wypytuje mnie o to jak to wygląda "u nas". Mówię mu, że jest raczej nieciekawie. Ludzie tworzą związki tymczasowe, nikt nie chce się angażować uczuciowo, wszystko jest bardzo powierzchowne. Zgadzamy się, że stały związek to najlepsza forma relacji męsko-damskich, chociaż nie jest łatwo znaleźć odpowiedniego partnera. Dla Behnama na przykład, podstawową kwestią jest to, że dziewczyna musi znać się na muzyce, a o to nie jest łatwo w Iranie. Oczywiście nie omieszkał zapytać o mój status matrymonialny. Powiedziałem mu, że mój poprzedni długoterminowy związek skończył się, bo dziewczyna zostawiła mnie dla innego faceta, w dodatku żonatego. Behnam patrzy na mnie długo i mówi bez cienia uśmiechu. "Mam nadzieję, że ją zabiłeś".<br />
<br />
</div>
Szymon Tarkowskihttp://www.blogger.com/profile/10192634058515479913noreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-5939927887891108329.post-54231763448090873892014-04-12T00:19:00.001+02:002014-04-12T00:19:43.054+02:00Iran<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Iran jest tak niezwyklym krajem, ze az nie wiem o czym napisac. Poza tym nie mam polskich znakow, a nie lubie bez nich pisac. Facebook jest nielegalny, blogspot jest nielegalny, alkohol jest nielegalny, chodzenie bez chusty na glowie dla kobiet jest nielegalne. Nikt sie tym (prawie) nie przejmuje. Ludzie zyja normalnym zyciem, pracuja, usmiechaja sie, sa niezwykle zyczliwi, pomagaja jak moga. W kazdym domu oglada sie (nielegalna) telewizje z iranska muzyka. Zamiast alkoholu jest herbata i pomarancze. Prawie kazdy z kim rozmawiam ma jak najgorsze zdanie o rzadach islamskiego kleru. Iranczycy sa ciekawi swiata i troche im przykro, ze pazerne na rope Stany Zjednoczone pokazuja ich jako krwiozerczych terrorystow. Nie wierzcie w to. Nigdzie na swiecie nie spotkalem tak dobrych ludzi jak w Iranie.<br />
<br />
Tym razem zamiast pisania - kilka zdjec. <br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://3.bp.blogspot.com/-4SxGMhyGWLE/U0hjDhM81wI/AAAAAAAAAQw/88XKlO6DC1A/s1600/IMAG0808.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://3.bp.blogspot.com/-4SxGMhyGWLE/U0hjDhM81wI/AAAAAAAAAQw/88XKlO6DC1A/s1600/IMAG0808.jpg" height="238" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">ulica w Teheranie</td></tr>
</tbody></table>
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://4.bp.blogspot.com/-ZS4EJIBAq3U/U0hj2wKYHvI/AAAAAAAAARA/5tuTLb_RHMs/s1600/IMAG0809_1.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://4.bp.blogspot.com/-ZS4EJIBAq3U/U0hj2wKYHvI/AAAAAAAAARA/5tuTLb_RHMs/s1600/IMAG0809_1.jpg" height="238" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">budynek bylej ambasady amerykanskiej</td></tr>
</tbody></table>
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://2.bp.blogspot.com/-gi5pO4RgxHA/U0hjuPJsR3I/AAAAAAAAAQ4/IZbGdG9dzFo/s1600/IMAG0821.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://2.bp.blogspot.com/-gi5pO4RgxHA/U0hjuPJsR3I/AAAAAAAAAQ4/IZbGdG9dzFo/s1600/IMAG0821.jpg" height="238" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Nasim - kolezanka z Teheranu</td></tr>
</tbody></table>
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://3.bp.blogspot.com/-NbFmDWGBFig/U0hkXuVDO1I/AAAAAAAAARI/Oh7DAHSrKws/s1600/IMAG0832.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://3.bp.blogspot.com/-NbFmDWGBFig/U0hkXuVDO1I/AAAAAAAAARI/Oh7DAHSrKws/s1600/IMAG0832.jpg" height="238" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Narges - kolezanka z Isfahanu</td></tr>
</tbody></table>
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://1.bp.blogspot.com/-z0HqLEehuZE/U0hlPuf2S-I/AAAAAAAAARQ/ZHXxe-8wr14/s1600/IMAG0828.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://1.bp.blogspot.com/-z0HqLEehuZE/U0hlPuf2S-I/AAAAAAAAARQ/ZHXxe-8wr14/s1600/IMAG0828.jpg" height="238" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">rodzina z Isfahanu, ktora od dwoch dni gosci mnie i karmi pod swoim dachem</td></tr>
</tbody></table>
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://1.bp.blogspot.com/-Zw0-1tjzDmo/U0hlqfU1FtI/AAAAAAAAARY/cU14ZJzCnJc/s1600/IMAG0829_1.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://1.bp.blogspot.com/-Zw0-1tjzDmo/U0hlqfU1FtI/AAAAAAAAARY/cU14ZJzCnJc/s1600/IMAG0829_1.jpg" height="640" width="382" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">meczet imama w Isfahanie</td></tr>
</tbody></table>
<br /></div>
Szymon Tarkowskihttp://www.blogger.com/profile/10192634058515479913noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5939927887891108329.post-57739797457917087362014-04-07T08:46:00.000+02:002014-04-07T11:28:24.728+02:00Chennai<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Nie lubię wyjeżdżać z Indii. Już po raz trzeci mi się to przytrafia i za
każdym razem czuję głęboki żal. Nie będzie już riksz trąbiących na ulicach? Nie
będzie wszechogarniającego tłumu wąsatych facetów i kobiet w sari? Nie będzie
knajpek, w których za 10 złotych można objeść się najlepszego jedzenia pod
słońcem? Nie będzie cudownych, nocnych podróży pociągiem? Nie będzie kolorowych
świątyń co 100 metrów?<br />
<div class="MsoNormal">
<span lang="PL"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal">
<span lang="PL">Indie są trochę światem z komiksu. Kto czytał kiedyś namiętnie komiksy, ten
zrozumie. Wszystko jest dużo bardziej jaskrawe niż w europejskiej
rzeczywistości. Sytuacje zmieniają się w najmniej spodziewanych momentach.
Zapachy są bardziej wyraziste, kolory bardziej kolorowe, zmysły się wyostrzają
i wyczulają na zupełnie nowe zestawy wrażeń. Tutaj po prostu wszystko jest
BARDZIEJ.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal">
<span lang="PL"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal">
<span lang="PL">Wczoraj wieczorem wsiadłem do nocnego pociągu z Varkali do Ćenaju - na
kilkunastogodzinną podróż z zachodniego wybrzeża na wybrzeże wschodnie, przez
całą szerokość Indii. Przez pierwsze dwie-trzy godziny miałem niespodziewaną
towarzyszkę, młodą Hinduskę o imieniu Niśa. Dosiadła się i ewidentnie przez
jakieś pół godziny zbierała w sobie odwagę, żeby się do mnie odezwać. Kiedy już
to zrobiła - brzmiało to jak eksplozja. Zostałem zarzucony gradem pytań.
"Skąd jesteś", "co robisz", "gdzie pracujesz",
"jaka jest Polska", "jaki jest najciekawszy kraj w
Europie", "czy Polacy to chrześcijanie", "po co jeździsz do
Indii", "czy jeździsz do Indii z przyczyn religijnych", "co
ci się najbardziej podobało w Indiach", "czy lubisz jedzenie z
Kerali", "co robi twoja rodzina", "czy to prawda, że
katolicy nie znają i nie czytają Biblii". I tak dalej, i tak dalej. To
ostatnie pytanie zwróciło moją uwagę, bo to samo powiedział mi poznany w
slumsach Bombaju Mohammad. Ogólnie wychodzi na to, że muzułmanie i hinduiści
mają taką definicję katolika - katolik to taki rodzaj chrześcijanina, który nie
zna i nie czyta Pisma Świętego. W odróżnieniu np. od protestantów, którzy znają
Biblię na wyrywki i muzułmanów, którzy nieustannie czytają Koran. Ciekawa
perspektywa. Myślę, że coś w tym jest.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal">
<span lang="PL"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal">
<span lang="PL">Ćenaj (czy też Chennai, dawniej Madras) to stolica Tamil Nadu - stanu,
który różni się dosyć mocno od reszty Indii. Zamieszkują go Tamilowie,
spadkobiercy starożytnej kultury drawidyjskiej, dumni i nie przepadający
zbytnio za Hindusami z północy. To właśne oni dokonali swego czasu podboju
lądów znajdująch się na wschód od Indii, zanosząc hinduizm aż do dalekiej
Indonezji - do dzisiaj praktykuje się go np. na wyspie Bali. Tutaj mało kto zna
hindi - znacznie łatwiej dogadać się po angielsku, co mieszkańców Delhi czy
Bombaju często mocno zaskakuje. Język tamilski ma tyle samo wspólnego z hindi
co z językiem polskim - są tak samo odległe od siebie pod względem genetycznych
relacji międzyjęzykowych. I piszę to bez cienia przesady. </span><br />
<span lang="PL"><br /></span>
<span lang="PL">Niestety jest jedna
rzecz, która łączy mieszkańców Ćenaju i mieszkańców Delhi - skłonność do
cwaniactwa i naciągania turystów. Przyznam, że trzytygodniowy pobyt w Kerali
trochę mnie od tego odzwyczaił. Na dworcu kolejowym przyczepiło się do mnie
dwóch typków, jeden rikszarz i jeden "kolega". Mieli mnie zawieźć do
jakiegoś taniego, czystego hotelu z dostępem do internetu. Normalnie zawsze
takich gości olewam, bo zazwyczaj nic dobrego z tego nie wynika, tym razem
pomyślałem sobie jednak - "jest cholernie gorąco, wciąż trochę boli mnie
stopa, dam chłopakom szansę". No i to był błąd. Hotel do którego mnie
zawieźli okazał się drogi, brudny i bez internetu. W dodatku zażyczyli sobie po
100 rupii na głowę, za "pomoc". Niech spadają na drzewo z taką pomocą.
Im więcej mam do czynienia z takimi ziomkami, tym mniej się dziwię, że każdego
roku liczba turystów przyjeżdżających do Indii spada. A przecież normalni
Hindusi są zazwyczaj bardzo mili, pomocni, w uroczy sposób nieśmiali. Kilku
takich cwaniaczków psuje renomę całego kraju.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal">
<span lang="PL"><br /></span></div>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://4.bp.blogspot.com/-wblDe45ZFAw/U0JHeTqKP5I/AAAAAAAAAQQ/lD9bIYKzHmQ/s1600/IMAG0796.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://4.bp.blogspot.com/-wblDe45ZFAw/U0JHeTqKP5I/AAAAAAAAAQQ/lD9bIYKzHmQ/s1600/IMAG0796.jpg" height="238" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">widok z okna mojego pokoju hotelowego w Chennai</td></tr>
</tbody></table>
<div class="MsoNormal">
<span lang="PL"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal">
Dzięki "kolegom" wylądowałem w muzułmańskiej dzielnicy Ćenaju.
Mam obok spory meczet, dużo knajpek specjalizujących się w potrawach z kurczaka
oraz specjalny punkt, w którym można się obrzezać - w każdym wieku! Nieopodal
jest też sklepik specjalizujący się w medycynie ajurwedyjskiej - w nim po raz
pierwszy widziałem coś, o czym tylko wcześniej słyszałem - olejki i kosmetyki
zrobione na bazie krowiego moczu. Krowa w Indiach jest święta (co chyba wszyscy
wiedzą), tak więc również święte są jej różne wydzieliny. Brzmi to ciekawie,
ale chyba nie skorzystam. Podobnie jak z obrzezania.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://3.bp.blogspot.com/-fAMnTudcOS4/U0JHu7kI6qI/AAAAAAAAAQY/Is4WP0gSAEM/s1600/IMAG0799_1.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://3.bp.blogspot.com/-fAMnTudcOS4/U0JHu7kI6qI/AAAAAAAAAQY/Is4WP0gSAEM/s1600/IMAG0799_1.jpg" height="195" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">tutaj mozesz sie obrzezac :-)</td></tr>
</tbody></table>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Kolejną ciekawostką Ćenaju jest sieć restauracji Saravana Bhavan -
klasyczna sieciówka, w środku wygląda jak McDonald, z klimatyzacją, bardzo
czystym wnętrzem i niezwykle grzeczną obsługą. Saravana Bhavan serwuje jednak
tylko i wyłącznie potrawy wegetariańskie i to w dodatku głównie tamilskie.
Można więc delektować się idli, sambarem, uthappą, appam, dosą i innymi
lokalnymi wynalazkami, podanymi zresztą klasycznie na liściu bananowca, w
miejscu które do złudzenia przypomina amerykańskie bary szybkiej obsługi. Jak
dla mnie - bardzo specyficzne doświadczenie. Ale jedzenie naprawdę dobre!</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://1.bp.blogspot.com/-G1ZQFSzAaxs/U0JIIOzu2_I/AAAAAAAAAQg/iHNwquEyEro/s1600/IMAG0795.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://1.bp.blogspot.com/-G1ZQFSzAaxs/U0JIIOzu2_I/AAAAAAAAAQg/iHNwquEyEro/s1600/IMAG0795.jpg" height="238" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">tak sie bawi mlodziez nad morzem</td></tr>
</tbody></table>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Co jeszcze jest w Ćenaju? Jest morze, a raczej Zatoka Bengalska. Jest
bardzo brudna plaża, po której zrobiłem sobie dzisiaj krótki spacer. Są
dziesiątki młodych chłopaków, którzy pluskają się w tym morzu w dżinsach i
koszulkach. Ogólnie jest zaskakująco brudno.
Ćenaj przypomina mi trochę Delhi z 2010 roku, kiedy przyjechałem do
Indii po raz pierwszy. Mam wrażenie, że Delhi zrobiło przez te cztery lata
gigantyczny krok do przodu, natomiast Ćenaj pozostał typowym indyjskim miastem,
ze szczurami biegającymi nocą po ulicach, ludźmi śpiącymi na chodnikach i
klimatem ogólnego chaosu. Może to specyfika części miasta, w której przebywam,
ale takie właśnie mam odczucia. Może też być tak, że pobyt w Goa i Kerali,
które są wyjątkowo czystymi stanami, zmienił moje standardy i zwyczajnie
marudzę ;-)</div>
<div class="MsoNormal">
<span lang="PL"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal">
<span lang="PL">W Ćenaju jest też lotnisko. Dziś wieczorem udaję się na nie, i wyruszam do
Iranu. O ile Indie są dla mnie lądem mocno oswojonym, to Iran jest jak
nieodkryta planeta. Nie wiem na ile będę miał tam dostęp do internetu, nie wiem
jak często będę mógł publikować bloga. Nie wiem nawet czy dostanę wizę ;-) Wiem
na pewno, że trudno jest korzystać z Facebooka, który jest oficjalnie zakazany.
Ze względu na amerykańskie embargo nie można też korzystać z kart kredytowych
ani pobierać pieniędzy z bankomatu - tylko gotówka. <o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal">
<span lang="PL"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal">
<span lang="PL">Tak czy siak - na pewno będzie ciekawie. A jak jest ciekawie to jest o czym
pisać, więc na pewno będę się odzywał. Do usłyszenia!<o:p></o:p></span></div>
</div>
Szymon Tarkowskihttp://www.blogger.com/profile/10192634058515479913noreply@blogger.com4tag:blogger.com,1999:blog-5939927887891108329.post-27355379278722354762014-04-03T14:47:00.000+02:002014-04-03T14:47:19.112+02:00nikt nie ma curry w Varkali<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Dochodzi już do końca mój tegoroczny pobyt w Indiach, trochę niefart się stał, że stłukłem tę stopę akurat teraz, bo miałem w planach odwiedzić jeszcze przynajmniej kilka miejsc (min. Cochin i Kanyakumari). Z planów nici, już piąty dzień wegetuję w Varkali, gdyby nie to że mam tu trochę znajomych, to chyba umarłbym z nudów. Wszystko jest okropnie sformatowane - wzdłuż morza przynajmniej kilkanaście restauracji i wszystkie mają dokładnie to samo w menu. Bardzo mało indyjskiego jedzenia, za to mnóstwo potraw pod konkretnych turystów. Typowy "english breakfast" (fasolka, kiełbaski, jajko itp.)? Żaden problem. Włoskie gnocci? Gdziekolwiek zechcesz. Nawet są rosyjskie dania, jeśli ktoś ma ochotę na zupę uchę - jest też taka oferta. Nie ma za to NIGDZIE typowych dań z Kerali - wstydzą się, czy co? Sytuację ratują dania rybne - codzienna dostawa świeżych owoców morza stanowi podstawę mojej diety od niedzieli. Dzięki tym rybom nie grozi mi syndrom Marysi Peszek i depresji na hamaku w Tajlandii, he he.<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://4.bp.blogspot.com/-CI-uoHTgxJM/Uz1QP_QbuZI/AAAAAAAAAQA/xbPZ1-b03DM/s1600/rybki.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://4.bp.blogspot.com/-CI-uoHTgxJM/Uz1QP_QbuZI/AAAAAAAAAQA/xbPZ1-b03DM/s1600/rybki.jpg" height="218" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">rybki</td></tr>
</tbody></table>
Siedzę więc głównie w pokoju, surfuję po necie, troszkę czytam i wychodzę od czasu do czasu coś zjeść. Staram się nie nadwyrężać stopy, która na szczęście czuje się już coraz lepiej. Z moim włoskim kolegą Mattią rozmawiamy o literaturze, kolega próbuje przebrnąć przez Thomasa Pynchona w oryginale, ale średnio mu to idzie. Gadamy sobie też o Jacku Keruacu, o Charlesie Bukowskim, o Marku Twainie - takie to oto inteligenckie gaworzenie wieczorami na ganku. Mattia jest zafascynowany małymi społecznościami, które mają swoje gospodarstwa i są samowystarczalne - chciałby w przyszłości zamieszkać w takiej alternatywnej wspólnocie. Chwilowo jednak ma prosty pomysł na życie - przez kilka miesięcy w roku pracuje w Australii, a potem za zarobione pieniądze włóczy się po Azji, namiętnie ćwicząc jogę. Dzięki temu ma lato przez 12 miesięcy w roku :-) Spotkaliśmy wczoraj Francuzkę o imieniu Lilly - Lilly ma na oko 50 lat, rozwiodła się, sprzedała dom, i ma z tego domu takie pieniądze, że przez następne kilkanaście lat może żyć po królewsku w Indiach, Tajlandii, Wietnamie, i tego typu miejscach. Co będzie dalej - na razie się nie zastanawia.<br />
<br />
Lilly jest w szoku, że wybieram się do Iranu, zresztą jest to typowa reakcja większości moich rozmówców - szok i niedowierzanie. Wszak Iran to kraj osi zła, wszędzie czają się brodaci terroryści, wszystkie kobiety chodzą 24h w czadorach, no doprawdy, jak można tam się wybrać na własne życzenie. Nie wiem, nie byłem, ale mam przyjaciół i znajomych, którzy byli i mają zupełnie inne zdanie. Ich zdaniem Iran to kraj, gdzie są najmilsi ludzie na świecie, pomocni, grzeczni, życzliwi. Jest to przy okazji jedno z najstarszych państw na świecie, nieprzerwanie zamieszkałe przez ten sam naród. Irańczycy nienawidzą, gdy myli się ich z Arabami - uważają ponoć Arabów za prostaków, których cała kultura to po prostu przeniesione wzorce z Persji. Pewnie mają trochę racji ;-) Już we wtorek będę miał okazję się przekonać - wsiadam w Chennai do samolotu i śmigam do Teheranu. Wolałbym przedostać się do Iranu lądem, tak się niestety nieszczęśliwie składa, że między Indiami a Iranem leży Pakistan, do którego niezwykle ciężko obecnie dostać wizę. Tym razem wybieram więc drogę powietrzną - kilka godzin w samolocie, przesiadka w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, i o godzinie 14.50. (czasu lokalnego) ląduję na lotnisku imienia Imama Chomeiniego.<br />
<br />
Próbuję zorganizować sobie część noclegów przez Couchsurfing. Zamieściłem na stronie Couchsurfingu w Iranie ogłoszenie, że będę w takim a nie innym terminie i że szukam noclegu. Po 2 minutach dostałem taką wiadomość (po polsku!):<br />
<br />
"Czesc SZYMON<br />
Nazywam sie Mohammad i jestem aktywnym uzytkownikiem CS w moim miescie Kashan w Iranie. Chcialbym spotykac i goscic jak najwiecej moich polskich przyjaciol. W przyszlosci rowniez chcialbym nauczyc sie Waszego trudnego i pieknego jezyka.<br />
Goscilem u siebie do tej pory wielu Polakow. Mamy najwieksza i najpiekniejsza pustynie w Iranie. Chcialbym rowniez w przyszlosci odwiedzic Wasz kraj.<br />
Jezeli chcialbys odwiedzic moje miasto chcialbym Cie ugoscic.<br />
Do zobaczenia<br />
Mohammad"<br />
<br />
Na początek brzmi dobrze, prawda?</div>
Szymon Tarkowskihttp://www.blogger.com/profile/10192634058515479913noreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-5939927887891108329.post-8424446324581706782014-04-01T14:33:00.003+02:002014-04-07T11:23:23.195+02:00Varkala<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
W przewodnikach po Indiach Varkala opisywana jest jako alternatywa dla Goa, bardziej wyluzowana, mniej skomercjalizowana. Piękny klif, plaża, cicha wioska, małe knajpki - brzmiało to jak miła odmiana po 10 dniach medytacji. Niestety te czasy odeszły już chyba w przeszłość. Obecnie Varkala to klasyczny kurort, pozbawiony jakiegokolwiek charakteru (nic nie ujmując faktycznej urodzie klifu). Knajpa przy knajpie, sklep przy sklepie, co druga restauracja jest "tybetańska" (w Kerali???), w każdym sklepiku dostaniesz t-shirty z Gandhim i Marleyem. Nie brak też "włoskich" lokali, serwujących pizzę, makarony i cafe latte. Totalny miszmasz, miejsce, które mogłoby znajdować się w dowolnej części świata, jedynym indyjskim akcentem są ubrane w sari sklepikarki, które nieustannie namawiają, żeby "look my shop". Są fajne, świeże ryby, jest zimne piwo, jest przyjemna bryza znad morza, ale - jakoś to do mnie nie przemawia. Za mało Indii w tych Indiach.<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="http://1.bp.blogspot.com/-rvX06Ozv4oU/Uzqx8drhcYI/AAAAAAAAAPw/0QgiLaCdxCM/s1600/varkala_tourism1.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="http://1.bp.blogspot.com/-rvX06Ozv4oU/Uzqx8drhcYI/AAAAAAAAAPw/0QgiLaCdxCM/s1600/varkala_tourism1.jpg" height="173" width="400" /></a></div>
<br />
Przyjechałem tutaj z Włochem o imieniu Mattia, 29-letnim chłopakiem, który ćwiczy jogę po parę godzin dziennie i osiągnął poziom niezłego akrobaty. Oprócz niego jest ze mną Angela, Szwajcarka, od roku w podróży po świecie. Gdy docieramy na miejsce idziemy na rekonesans, podczas którego spotykamy Jake'a, Amerykanina, tego samego który współorganizował kurs Vipassany. Jake jest wyluzowanym chłopakiem z okolic Seattle, też od paru lat włóczy się po świecie, mieszkał 2 lata w Somalii, potem trochę w Nepalu, teraz pracuje w niewielkiej wiosce w Radżastanie. Podczas kursu był bardzo serio, teraz pokazuje bardziej zrelaksowane oblicze, sączy piwko i opowiada różne historie ze swojego barwnego życia. W pewnym momencie w całej wiosce wysiada prąd (bardzo typowa w Indiach sytuacja) i zapadają iście egipskie ciemności. Próbujemy po omacku wrócić do hotelu i właśnie wtedy nie zauważam małych, betonowych schodków i z całej siły uderzam w nie stopą. Boli jak cholera, zwłaszcza duży palec, ale jakoś kuśtykam na miejsce. Mam nadzieję, że "poboli i przestanie", ale nie ma tak pięknie - całą noc nie mogę zasnąć i niepokoję się, że mogłem złamać jakąś kość - a w takim wypadku mogę być unieruchomiony nawet na miesiąc. <br />
<br />
Rano nic się nie zmienia, ale robię dobrą minę do złej gry, łykam ibuprom i razem z ekipą idziemy "zwiedzać" Varkalę za dnia. Spotykamy kolejne osoby z Vipassany, parę Anglików i jednego Irlandczyka. Jak widać, nie tylko ja miałem taki pomysł na spędzanie pomedytacyjnego czasu :-) Umawiamy się wieczorem w "rockowym" klubie, gdzie jest muzyka na żywo. Faktycznie jest - szkoda tylko, że lokalne chłopaki z Varkali słabo radzą sobie z grą na instrumentach. Postanawiamy z Jakiem pokazać im "jak to się robi", bierzemy od nich gitary i gramy parę kawałków razem - czysty spontan. Jake okazuje się niezłym wokalistą, w brawurowy sposób śpiewa "Crazy" Gnarls Barkley, potem jeszcze parę bluegrassowych standartów z gitarą akustyczną- ja akompaniuję mu na elektrycznej gitarze. W ten oto sposób zagrałem swój pierwszy indyjski koncert - w dodatku właściciel knajpy postawił drinki dla całego naszego stolika, więc można nawet powiedzieć, że dostałem za występ wynagrodzenie, he he.<br />
<br />
W nocy stopa boli bez zmian, więc postanawiam pójść za radą kolegów - podróżników, i udać się do indyjskiego szpitala. Krótki kurs rikszą i jestem na miejscu. Szpital jest zaskakująco czysty i nieźle zorganizowany - rejestracja przebiega szybko i sprawnie. Pan doktor każe zrobić mi rentgen, który pokazuje, że na szczęście nie jest to złamanie, a jedynie stłuczenie. Mam leżeć parę dni w łóżku, łykać tabletki a wszystko powinno skończyć się dobrze. Liczę na to, bo już niedługo lot do Iranu, a nie chciałbym kuśtykać z plecakiem po Teheranie. Zostaję więc parę kolejnych dni w Varkali - przynajmniej nadrobię zaległe lektury. Leżenie w łóżku i łykanie pigułek - idealny sposób na spędzanie czasu w nadmorskim kurorcie, nieprawdaż?</div>
Szymon Tarkowskihttp://www.blogger.com/profile/10192634058515479913noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5939927887891108329.post-42622210647629736482014-03-31T14:28:00.000+02:002014-03-31T14:28:14.793+02:00Vipassana<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
O 4.00. dzwonił gong. W dormitorium, w którym nocowałem z 17 innymi facetami (kobiety spały osobno), nie powodowało to wielkiego poruszenia. Większość przewracała się tylko na drugi bok, przykrywała głowę kocem, i spała dalej. 15 minut później do pokoju wkraczał Jake, sympatyczny Amerykanin, którego zadaniem były różne sprawy organizacyjne i który przy pomocy małego dzwoneczka budził wszystkich na dobre. O 4.30. zaczynała się pierwsza, dwugodzinna medytacja. Nieduża hala, w której znajdowało się 100 ponumerowanych poduszek, powoli wypełniała się ludźmi. Cisza, spokój, regularne oddechy, zamknięte oczy - wszyscy zajmują się obserwacją własnego ciała, uczeniem się postrzegania ciała jako nieustannego, zmiennego procesu. Około 5.30. niektórzy wychodzą medytować przed halę, bo widok w ogrodzie jest zaiste przepiękny.<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://3.bp.blogspot.com/-SLNreefygIE/UzlVomhtiOI/AAAAAAAAAPQ/p-SujBo3sNY/s1600/ogrod_rano.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://3.bp.blogspot.com/-SLNreefygIE/UzlVomhtiOI/AAAAAAAAAPQ/p-SujBo3sNY/s1600/ogrod_rano.jpg" height="238" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">ogród o poranku</td></tr>
</tbody></table>
<br />
6.30.- pierwszy posiłek. Zazwyczaj klasyczny zestaw śniadaniowy z Kerali, czyli idli, małe "ciasteczka" z ryżu, z obowiązkowym sambarem, rodzajem soczewicowej zupki z dodatkiem miąższu owoców tamaryndowca. Bardzo oryginalny smak - mało kogo pozostawia obojętnym. Ja akurat lubię, co ułatwia życie w Kerali, bo bardzo często nie ma nic innego do wyboru ;-) Czasem do tego jeszcze kokosowy chutney. Oraz oczywiście czaj, wszechobecny w Indiach napój na bazie herbaty i mleka. <br />
<br />
Po śniadaniu kolejne posiedzenia medytacyjne. Potem kolejny posiłek. I kolejne medytacje. Kolejny posiłek. Godzinny film, w którym nauczyciel tej techniki, S.N. Goenka, tłumaczy filozofię vipassany (a tak naprawdę wykłada filozofię pierwotnych nauk Buddy). I znowu medytacja. A wszystko w kompletnym milczeniu, przez dziesięć dni. Na czym polega vipassana? Tego nie da się opowiedzieć, to trzeba przeżyć ;-) <br />
<br />
Można powiedzieć - nuda. 10 dni bez gadania, w spartańskich warunkach, z ryżem do każdego posiłku. Można też powiedzieć - fantastyczna okazja żeby zbliżyć się z własnym wnętrzem, poprawić koncentrację, a przy okazji mieć szansę codziennego spaceru wśród drzew bananowych i pieprzowych. Która wersja jest prawdziwa? Wybór należy do Ciebie.<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://3.bp.blogspot.com/-Sryh4T_Uyt8/Uzlb2mFOhPI/AAAAAAAAAPg/YkyiQBibJUc/s1600/szymek_vipass.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://3.bp.blogspot.com/-Sryh4T_Uyt8/Uzlb2mFOhPI/AAAAAAAAAPg/YkyiQBibJUc/s1600/szymek_vipass.jpg" height="640" width="382" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">autor w ogrodzie</td></tr>
</tbody></table>
Bardzo dużo ciekawych ludzi z całego świata, głównie Hindusi i Europejczycy, ale też parę osób z Argentyny i jeden Japończyk. Karim z Niemiec, który kupił sobie w Indiach motocykl i samotnie jeździ na nim po kraju. Przemek z Polski, który przyjechał do Indii autostopem. Angela ze Szwajcarii, która podróżuje dookoła świata, i jest już w drodze od 11 miesięcy. Dymitr z Rosji, który przyleciał do Indii tylko na te 10 dni, żeby wziąć udział w kursie. Ashish z Bangalore, na co dzień programista w firmie IT. I tak dalej, i tak dalej. Szkoda, że dopiero ostatniego dnia mogliśmy ze sobą porozmawiać, ale inaczej nici byłyby z medytowania.<br />
<br />
Koszt całej zabawy? Zero złotych. Vipassana jest za darmo. 10 dni mieszkasz, jesz, śpisz i korzystasz z nauk nie ponosząc żadnych kosztów. Na koniec można złożyć datek o dowolnej wysokości - z tych pieniędzy zorganizowany będzie obóz dla kolejnej grupy. <br />
<br />
Obok ośrodka było pole. Pole było właściwie jedynym źródłem jakiejkolwiek rozrywki. Od czasu do czasu pojawiała się na nim jakaś kobieta pasąca kozę, czasem jakieś dzieciaki grające w krykieta. Mój ulubiony obrazek z całego pobytu - ósmy dzień, wszyscy całkowicie odcięci od bodźców zewnętrznych. W pewnym momencie na polu pojawia się krowa. I wtedy dziesiątka dorosłych facetów bierze plastikowe krzesełka z kuchni i zafascynowana wpatruje się przez kilka minut na krowę dostojnym krokiem przechadzającą się po zielonej łące. Nagle takie rzeczy robią się bardzo interesujące. </div>
Szymon Tarkowskihttp://www.blogger.com/profile/10192634058515479913noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-5939927887891108329.post-89625628651730205682014-03-19T05:34:00.002+01:002014-03-19T05:45:12.346+01:00Kathakali w Kottayam<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
No wiem, miałem już nie pisać, ale w hotelu jest wifi, zjadłem pyszne śniadanie, do pociągu jeszcze półtorej godziny, więc w sumie czemu nie? Tym bardziej, że wczorajszy dzień obfitował w wydarzenia skrajne :-)<br />
<br />
Zacznę może od tego, że przez dwa dni, w czasie których podróżowałem po backwaters, spałem w Alleppey, w hotelu Dream Heaven. Bardzo specyficzne miejsce - prowadzone przez sympatycznego jegomościa o imieniu Tom, który ze wszystkich sił próbuje pokazać, że nie jesteśmy w żadnej Kerali, tylko gdzieś na amerykańskiej prowincji. A przynajmniej na takiej amerykańskiej prowincji, jak on sobie ją wyobraża. Tak więc z głośników leci hip hop, sam Tom porusza się wyluzowanym krokiem rapera z Harlemu, cały czas proponuje piwo, zagaduje w stylu "what's up, buddy". Generalnie, lekka żena, no ale cóż zrobić. Ma też kolegę, który cały czas zapewnia o swoim uwielbieniu dla muzyki rockowej, wypytuje mnie o to czego słucham, po czym z dumą przekazuje: "Mój ulubiony zespół to Nickelback, lubisz Nickleback?". Patrzy przy tym na mnie oczyma znawcy, ma w spojrzeniu ten rodzaj zadowolenia człowieka, który zna inną kulturę, i właśnie spotkał jej przedstawiciela i może się tym pochwalić. Mam problem, no bo na usta ciśnie mi się: "Wiesz, nienawidzę zespołu Nickelback jak mało czego innego na świecie", no ale nie chcę wprowadzać go w konsternację, więc stwierdzam tylko: "Jest ok, ale taka muzyka jest dla mnie troszkę nudna, wolałbym posłuchać czegoś bardziej od was, z Kerali". Chłopaki zapodają więc lokalny hicior, a Tom prezentuje dla mnie nawet specjalny układ wokalno - choreograficzny. Warto obejrzeć. Klikaj w film!<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<iframe allowfullscreen='allowfullscreen' webkitallowfullscreen='webkitallowfullscreen' mozallowfullscreen='mozallowfullscreen' width='320' height='266' src='https://www.youtube.com/embed/-u-PfZngRZY?feature=player_embedded' frameborder='0'></iframe></div>
<br />
<br />
Cała ta historia jest dosyć smutna, bo nie chciałbym, żeby Indie szły w tym kierunku - w stronę bezrefleksyjnego zachłyśnięcia się kulturą z USA. Ja bardzo lubię amerykańską kulturę, serio, ale niech ona pozostanie w Ameryce. You know what I mean, buddy? Tymczasem wielu młodych Hindusów idzie w ten temat jak w masełko, na szczęście ciągle gdzieś tam są mniejszością, bo społeczeństwo indyjskie jest jednak wciąż mocno konserwatywne i zmienia się powoli. Chłopcy powiedzieli mi, że w całej Kerali są DWA kluby, gdzie można posłuchać muzyki rockowej. Może więc nie wszystko stracone. Swoją drogą doskonale pamiętam sam siebie z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, kiedy byłem totalnie wkręcony w kulturę zachodnią i chciałem tylko słuchać muzyki z Anglii i USA. Pewne refleksje przychodzą chyba z czasem.<br />
<br />
Wczoraj rano wyjechałem z Alleppey autobusem prosto do Kottayam. Znowu mam okazję cieszyć się urokami indyjskiej prowincji, muszę przyznać, że coraz większą frajdę sprawia mi podróżowanie lokalnymi autobusami. Są one oczywiście niemiłosiernie zatłoczone, ale dają niepowtarzalną okazję popatrzeć się na zwykłych ludzi. Kiedy wsiądzie się na stacji początkowej, można zająć fajne miejsce przy oknie, gdzie cały czas wieje przyjemny wiatr, i podróżować słuchając muzyki puszczanej przez kierowcę (zazwyczaj hity z Bollywood) i przyglądając się zmieniającym się krajobrazom. Na jednym z przystanków do już pełnego autobusu wsiadła grupa chyba dwudziestu uczennic lokalnej szkoły - jedna z nich bezceremonialnie rzuciła mi torbę na kolana, uśmiechnęła się filuternie i poszła plotkować z koleżankami. Sweet :-) <br />
<br />
Do Kottayam docieram w samo południe. Jest niemiłosierny upał, ja z plecakiem, i nie mam niestety żadnej rezerwacji. Zazwyczaj szukanie noclegu w indyjskim mieście przychodzi łatwo, bo małe hoteliki są wszędzie, tym razem jednak jest troszkę trudniej. W Kottayam odbywa się właśnie festiwal świątynny, więc jest sporo pielgrzymów, w związku z czym większość hoteli jest "full". Dodatkowo nie ułatwia sprawy fakt, że w Indiach jeśli na budynku napisane jest 'hotel', to wcale nie oznacza, że to miejsce hotelem faktycznie jest. Bardzo często restauracje nazywają się 'hotel' (nie pytajcie dlaczego), więc wchodząc trzeba uściślić czy chodzi o hotel do spania, czy hotel do jedzenia. Jak na złość prawie wszystkie 'hotele' są albo pełne, albo są zwykłymi barami. Plecak robi się coraz bardziej ciężki, upał coraz większy, wypiłem już dwie butelki wody, a tutaj noclegu ani widu ani słychu. Żeby było zabawniej niefortunnie stawiam stopę i lekko skręcam kostkę (nic groźnego, ale trochę boli jak się chodzi), co daje dodatkowy stopień trudności w przechodzeniu przez ulicę - albowiem, żeby w Indiach przejść przez ulicę, należy wykazać się dużym refleksem i czujnością, gdyż samochody i riksze nie mają w zwyczaju przystawać, kiedy na jezdni pojawia się pieszy. W końcu siadam na jakimś murku i z całego serca nienawidzę Indii. Ha, ha, każdy czasami ma taki moment w tym kraju. Oczywiście po chwili wstaję i za rogiem ulicy od razu widzę piękny, nowy hotel, w którym za nieduże pieniądze dostaję czysty pokój na jedną noc. Typowe indyjskie doświadczenie. W pokoju mam telewizor a jestem tak wykończony chodzeniem i upałem, że zaczynam oglądać mecz krykieta pomiędzy Pakistanem i Nową Zelandią. Cóż za upadek!<br />
<br />
Przyjechałem do Kottayam właściwie głównie ze względu na festiwal w świątyni Śiwy, więc wieczorem wybieram się na rekonesans. Najbardziej interesuje mnie spektakl Kathakali, czyli rodzaj klasycznego dramatu, wywodzącego się z Kerali. Aktorzy z pomalowanymi twarzami, i w pięknych, ekstrawaganckich strojach, odgrywają przez całą noc historie o bogach i pradawnych bohaterach. Do tego na żywo muzyka karnatacka, pełna ćwierćtonów i wokalnych melizmatów. Wszystko odbywa się pod świątynią, gdzie mamy też do czynienia z klasycznym targowiskiem. Można tu kupić wszystkie potrzebne rzeczy świata, a także mnóstwo niepotrzebnych. Baloniki, wata cukrowa, grillowana kukurydza, plastikowe zabawki, wiatraki, artykuły gospodarstwa domowego - wszystko czego dusza potrzebuje. Klimat dokładnie taki sam jak na jarmarkach pod polskimi kościołami - co pokazuje, że ludzkie potrzeby są uniwersalne.<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://1.bp.blogspot.com/-THte6-zwC3I/UykeAUOZ7pI/AAAAAAAAAPA/1-2QrikE_IQ/s1600/220px-Kathakali_Performance_Close-up.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://1.bp.blogspot.com/-THte6-zwC3I/UykeAUOZ7pI/AAAAAAAAAPA/1-2QrikE_IQ/s1600/220px-Kathakali_Performance_Close-up.jpg" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">aktor Kathakali</td></tr>
</tbody></table>
<br />
Kathakali robi na mnie bardzo duże wrażenie. Rozgrywa się powoli, czasami aż zbyt wolno dla zachodniego widza, stroje są niezwykle fantazyjne, a aktorzy bardzo dużo grają mimiką twarzy, co nie jest proste, jako że mają je pokryte grubą warstwą makijażu. Dosyć jednoznaczne jest dla mnie, że Kathakali gdzieś tam musi wywodzić się z Theyyamów - estetyka jest zbyt podobna. Można powiedzieć, że to taki ucywilizowany Theyyam. Niesamowite jest to, że w Indiach takie spektakle odbywają się na przyświątynnych festynach. W Polsce pewnie byłby koncert Urszuli ;-) <br />
<br />
<br />
<br />
<br /></div>
Szymon Tarkowskihttp://www.blogger.com/profile/10192634058515479913noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5939927887891108329.post-58275073287420079772014-03-18T07:08:00.002+01:002014-03-18T07:15:51.510+01:00Kerala<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Kiedy byłem dwa lata temu w podróży po indyjskich Himalajach, w autobusie relacji Śrinagar - Leh poznałem pewnego Hindusa z Bombaju. Pogadaliśmy sobie chwilkę, dostałem klasyczny zestaw pytań (where are you from? what's your job? are you married? why not?) po czym kolega zapytał mnie o dalsze plany turystyczne związane z Indiami. Powiedziałem mu, że jeśli wrócę do jego kraju, to bardzo chciałbym zwiedzić południowe stany, bo jeszcze w nich nigdy nie byłem. Skrzywił się i odparł: "Nie ma sensu jeździć na południe. Tam nie ma nic ciekawego. Tylko dżungle i plaże".<br />
<br />
To była bardzo typowa wymiana zdań. Indie są skomplikowanym i złożonym krajem, ale BARDZO OGÓLNIE można podzielić je na część północną, gdzie ludzie mają jaśniejszą skórę i mówią językami wywodzącymi się z sanskrytu, oraz część południową, zamieszkaną przez Drawidyjczyków, ciemnoskórych osobników, którzy stanowili "rdzenną" ludność subkontynentu przed przybyciem tu plemion aryjskich. Mieszkańcy północy uważają się za lepszych, bardziej cywilizowanych, szczycą się kolorem skóry i mają poczucie dominacji nad "prymitywnymi" południowcami. Wszak stolicą kraju jest Delhi a językiem urzędowym hindi, bezpośredni potomek mowy sanskryckiej. Na południu w użyciu są dziesiątki języków drawidyjskich, z czego najwięcej użytkowników mają tamilski, telugu czy malayalam - są to formy kompletnie różne od hindi, należące do osobnej grupy językowej. Inny jest ubiór, inna architektura, inne rzeczy się je - swoją drogą jest to raj dla miłośników ryżu, który występuje tutaj właściwie w każdej potrawie.<br />
<br />
Jeśli chodzi o moje zdanie, to bardzo podoba mi się południe. Gdybym miał orzec, która część Indii jest bardziej cywilizowana, to na przykład taka Kerala jest wzorowym przykładem wysokiej cywilizacji. Jest naprawdę ZNACZNIE czyściej niż na północy, ludzie są dużo grzeczniejsi i dużo mniej nachalni, rzadko zdarzają się sytuacje oszukiwania białych (jeśli rikszarz mówi, że kurs kosztuje 50 rupii, to faktycznie tyle kosztuje), jest bardzo wysoki poziom edukacji (prawie 100% społeczeństwa potrafi czytać i pisać). Prawie nie ma żebraków, czyli ogólny poziom zamożności społeczeństwa jest też z pewnością wyższy. Jest też dużo bardziej leniwa atmosfera, ludzie z północy zachowują się jakby cały czas wciągali kokainę, nieustanny pośpiech i nerwowe ruchy są na porządku dziennym. Tutaj nikt się nigdzie nie śpieszy. Tutaj popijasz sobie kokosowy koktajl pod palmą i cieszysz się słońcem. A raczej cieszysz się cieniem, bo słońca jest tu aż za dużo - od rana do wieczora nieustanna żarówa.<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://1.bp.blogspot.com/-6imHp-CQbMc/UyfiZeOLJBI/AAAAAAAAAOo/7mgBVwxMouY/s1600/backwaters.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://1.bp.blogspot.com/-6imHp-CQbMc/UyfiZeOLJBI/AAAAAAAAAOo/7mgBVwxMouY/s1600/backwaters.jpg" height="238" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">spływ przez Keralę</td></tr>
</tbody></table>
<br />
Miałem okazję dwukrotnie popływać sobie po rozlewiskach Kerali, pierwszy raz promem z aśramy Ammy do Alleppey (kilka godzin w samym środku batonika Bounty, woda, słońce i palmy kokosowe), potem też parę godzin na mniejszej łódce po kanałach wokół Alleppey, podglądając lokalną ludność, która łowi ryby, pierze i kąpie się z dzieciakami w wodzie. W jednej z lokalnych wiosek dostałem pierwszy raz jedzenie na liściu bananowca - tak tutaj tradycyjnie się jada, talerze to wynalazek dziwaków z północy ;-) Nie ma co gadać - jest naprawdę bardzo przyjemnie, idealne miejsce żeby spędzić wyluzowane, beztroskie wakacje.<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://4.bp.blogspot.com/-6z59H7x_7jY/UyfiouGsZaI/AAAAAAAAAOw/FDZWyuaaeig/s1600/banan.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://4.bp.blogspot.com/-6z59H7x_7jY/UyfiouGsZaI/AAAAAAAAAOw/FDZWyuaaeig/s1600/banan.jpg" height="238" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">lunch na liściu banana</td></tr>
</tbody></table>
<br />
Ja jednak ruszam już w dalszą drogę. Dziś autobusem do Kottayam, 45 minut drogi stąd, żeby zobaczyć jeden ze słynnych świątynnych festiwali, z całonocnym pokazem tańca Kathakali. A od środy do 30 marca - Vipassana - obóz medytacyjny w duchu pierwotnych nauk Buddy. 10 dni milczenia, medytacji, dwóch posiłków dziennie, wstawania o 4 rano i chodzenia spać o 8 wieczorem - myślę, że zrobi mi to tylko dobrze. I żeby Wam również było dobrze, z całego serca życzę. Do usłyszenia za jakiś czas!</div>
Szymon Tarkowskihttp://www.blogger.com/profile/10192634058515479913noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5939927887891108329.post-49422515398212172952014-03-15T16:33:00.002+01:002014-03-16T05:39:04.563+01:00Aśrama<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
W końcu musiało do tego dojść, no bo czy jest bardziej indyjskie doświadczenie Indii niż wizyta w aśramie? Mówi się, że Indie są największym eksporterem duchowości na świecie, i coś w tym jest. Tutaj każdy żyje religią - w Indiach narodził się buddyzm, dżinizm, sikhizm, nie mówiąc o dziesiątkach odmian hinduizmu. Oprócz tego jest ponad 100 milionów muzułmanów, trochę chrześcijan oraz wielu wyznawców pierwotnych religii, praktykowanych przez ludność zamieszkującą lasy i puszcze centralnych części kraju.<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://1.bp.blogspot.com/-DB16a-fI4e0/UyRyBpIz4VI/AAAAAAAAAOY/mwYWl8ElI7Y/s1600/amma.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://1.bp.blogspot.com/-DB16a-fI4e0/UyRyBpIz4VI/AAAAAAAAAOY/mwYWl8ElI7Y/s1600/amma.jpg" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">Amma</td></tr>
</tbody></table>
<br />
Aśrama to miejsce poświęcone konkretnemu guru, który mieszka w niej i udziela nauk. Są aśramy większe i mniejsze, aktualnie znajduję się w Amritapuri, jednym z największych obiektów tego typu w Indiach. Tutaj guru jest Amma, tak zwana "Przytulająca Matka", słynna z tego, że udziela błogosławieństwa dosłownie przytulając ludzi. Potrafi w ten sposób przytulić kilka tysięcy osób dziennie (!). Miejsce robi wrażenie rozmachem, oprócz ogromnej hali gdzie Amma spotyka się z wyznawcami, mamy dziesiątki domków zamieszkanych przez wiernych, kilka obiektów gastronomicznych, szpital, wielką świątynię bogini Kali oraz dwa kilkunastopiętrowe bloki, gdzie mieszkają zarówno stacjonarni wielbiciele jak i odwiedzający goście. Wszystko w kolorze różowym, żeby było zabawniej. Od razu mówię - widok z blokowych balkonów jest obłędny, gdyż aśram znajduje się nad samym morzem, więc z jednej strony mamy morskie fale, a z drugiej las palmowy ciągnący się po horyzont. Teoretycznie nie można robić tu zdjęć, ale jako, że z natury jestem raczej niegrzeczny, to pokusiłem się o jedną fotę "z balkonu".<br />
<br />
<table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td style="text-align: center;"><a href="http://3.bp.blogspot.com/-WbMGCn9BUTA/UyRw5Gn49LI/AAAAAAAAAOE/B85hRZiL51E/s1600/IMAG0710.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="http://3.bp.blogspot.com/-WbMGCn9BUTA/UyRw5Gn49LI/AAAAAAAAAOE/B85hRZiL51E/s1600/IMAG0710.jpg" height="238" width="400" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption" style="text-align: center;">widok z balkonu</td></tr>
</tbody></table>
<br />
Życie w aśramie toczy się spokojnym torem - rano godzinna medytacja, potem śniadanie, różne prace życia codziennego, lunch, kolejna medytacja, podczas której Amma "przytula", wspólne śpiewy, obiad, lulu, spać. I tak codziennie, oprócz dni, w których Amma przytula od rana do wieczora. Wielu ludzi siedzi tu całymi miesiącami, bo jest naprawdę przyjemnie - nie można też nie wspomnieć, że koszt pobytu za dobę (z trzema wegetariańskimi posiłkami wliczonymi w cenę) to 250 rupii - czyli około 12 złotych, 50 groszy. Można więc mieszkać sobie tutaj przez 30 dni za łączną kwotę 375 złotych, jeśli dobrze liczę. Pomyślcie sobie ile to jest dla np. Szweda albo Niemca. Oczywiście za dodatkowe przyjemności (internet, kawa, czekoladowe brownie) płaci się osobno, no ale przecież wcale nie trzeba. Pokoje są zazwyczaj 3-4 osobowe i mają prysznic z ciepłą wodą. Jedynym dyskomfortem (jeśli można o tym mówić w ten sposób) jest to, że nie można pić alkoholu, palić papierosów ani zażywać narkotyków, no ale to standart w każdej aśramie. Dla mnie to plus, bo dzięki temu poznaje się ciekawszych ludzi - przepraszam za uogólnienie, ale imprezowe rozmowy po 5 browarach prawie zawsze są takie same, a tutaj interakcje są jednak bardziej zróżnicowane. Mieszkam w pokoju z 50-letnim Anglikiem, pewnie przy piwie gadalibyśmy o dziewczynach i futbolu, a tak dowiedziałem się o nim wielu ciekawych rzeczy - zarówno w kwestii jego podejścia do duchowości jak i bardziej ogólnych kwestii życiowych. Poznałem też dwie fajne Szwedki, które studiowały teatrologię w Sztokholmie, Amerykanina z Arizony, który włóczy się po Indiach odwiedzając aśramy oraz przesympatyczną parkę z Niemiec, którą zaciągnąłem tutaj z dworca autobusowego w Kollam :-)<br />
<br />
Jak pewnie zdążyliście zauważyć - towarzystwo jest mocno międzynarodowe. Są oczywiście też ludzie z Kerali, zapatrzeni w Ammę jak w obrazek. Ja mam do niej stosunek bardziej zdystansowany - pięknie mówi o miłości, bardzo przyjemnie jest się do niej przytulić (miałem okazję dwa razy!) no i robi bardzo dużo w kwestiach humanitarnych, ale chyba nie mógłbym przyjąć jej jako swojego guru. Generalnie mam problem z guru - dlatego tak bardzo podoba mi się buddyzm, w którym zasadniczo nie czci się nikogo - nawet Budda jest tylko jak starszy kolega, który wskazuje drogę. Ewidentnie jednak w ludziach tkwi taka potrzeba - wystarczy spojrzeć na buddystów linii tybetańskiej, którzy jednoznacznie oddają cześć Karmapom czy też Dalaj Lamie. Ja wolę bardziej 'oldschoolowy' buddyzm, bliższy tradycji Theravady, gdzie większy nacisk położony jest na medytację i szukanie odpowiedzi w sobie, niż śpiewanie mantr i oddawanie czci komukolwiek. Będę miał zresztą okazję doświadczyć tego na własnej skórze już wkrótce - od 19 do 30 marca planuję kurs Vipassany, 10 dni odosobnienia medytacyjnego w jednym z ośrodków w Kerali. Bez telefonu, bez internetu - więc jeśli macie do mnie jakiś interes, to najlepiej teraz :-)<br />
<br />
Przed Vipassaną wybieram się jeszcze na tzw. backwaters. Kerala jest poprzecinana ze wszystkich stron rzekami i kanałami, po których można pływać łodzią. Podobno rejs taką łódką to jedno z najprzyjemniejszych doświadczeń jakie można przeżyć w Indiach. Ponieważ generalnie lubię "wodne" wrażenia, chyba podaruję sobie znowu odrobinę luksusu, zanim rozpocznę medytacyjny obóz z pobudką o 4 rano, obowiązkowym milczeniem i dwoma posiłkami dziennie. A co!<br />
<br />
PS. Login w kafejce internetowej aśramy to Amma od konca - taki żarcik pana z kafejki (ale serio!)<br />
PPS. Byly pytania o wielblady na plaży - oto one:<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="http://3.bp.blogspot.com/-77ojzYKZsU4/UyRxVJmpzRI/AAAAAAAAAOM/8yVf4PUI88Y/s1600/IMAG0702_1.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="http://3.bp.blogspot.com/-77ojzYKZsU4/UyRxVJmpzRI/AAAAAAAAAOM/8yVf4PUI88Y/s1600/IMAG0702_1.jpg" height="272" width="400" /></a></div>
<br /></div>
Szymon Tarkowskihttp://www.blogger.com/profile/10192634058515479913noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5939927887891108329.post-53530270749158613112014-03-14T11:56:00.000+01:002014-03-14T11:56:09.373+01:00O cudach i wizycie w Kannurze.<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Żeby nie było, że tylko theyyamy i rytuały pogańskie, miałem okazję doświadczyć też wrażeń bliższych naszej kulturze. W listopadzie ubiegłego roku w jednym z kościółków Kerali ponoć zdarzył się cud - w trakcie mszy na hostii ukazała się twarz Chrystusa. Rozsądny ksiądz nie użył jej w trakcie komunii, tylko schował, po czym przekazał do badania swoim przełożonym. W tym momencie hostia jest sprawdzana przez jednego z indyjskich biskupów, ale kościółek, w którym doszło do całego zdarzenia przez kilka miesięcy był oblegany przez wiernych. Słyszeliście o tym? Nie? No ja też bym nie usłyszał, gdyby nie moja mama (pozdrowienia mamo!), która znalazła gdzieś takie informacje i przykazała mi odwiedzić to miejsce w trakcie pobytu w Kerali. Akurat wyszło tak, że nocowałem dosłownie 20 kilometrów obok, więc stwierdziłem, że w sumie czemu nie - podskoczę i zobaczę.<br />
<br />
Po półgodzinnej przejazdce rikszą, docieram na miejsce. Kościół Chrystusa Króla stoi na małym wzgórzu, nie jest zbyt okazały, ale przynajmniej czysty i zadbany. Po krótkich oględzinach spotykam księdza, który zaprasza mnie do swojego gabinetu i zaczynamy krótką rozmowę. Nie jest łatwo, bo tak jak wszyscy tutaj, mówi po angielsku z bardzo silnym akcentem malayalam, co powoduje, że rozumiem co drugie słowo, i to tylko pod warunkiem, że bardzo mocno się skoncentruję. To właśnie on odkrył wizerunek na hostii. Mówi o całym zdarzeniu dosyć spokojnie, twierdzi, że nie można mówić o żadnym cudzie, dopóki nie zostanie on ostatecznie potwierdzony przez Kościół. Zauważam, że na ręku ma złoty zegarek, co więcej - na stoliku przed nim leżą kolejne dwa takie same. Zastanawiam się - zawsze tak leżą, czy przygotował je specjalnie dla gościa z zagranicy, żeby pokazać jak bardzo jest zamożny? Obstawiam za drugą wersją, bo przez drugą część rozmowy cały czas ubolewa, że nie dostał wizy do USA. "Ta kobieta w konsulacie była okropna" mówi. "Nie dała mi wizy, bo podobno nie mam wystarczająco dużo pieniędzy, żeby utrzymać się w Stanach. A skąd ona może wiedzieć ile mam pieniędzy? Może mam ich znacznie więcej niż jest sobie w stanie wyobrazić" narzeka, cały czas świecąc tym złotym zegarkiem. No nic, żegnamy się sympatycznie, dostaję (za darmo!) święte obrazki, różaniec i zdjęcia świętej hostii. Czuję się trochę jakbym był na polskiej wsi w środku upalnego lata. <br />
<br />
Od kilku dni nie widziałem żadnego białego człowieka. Kerala jest coraz bardziej popularnym celem turystycznym, ale bardziej jej południowa część, gdzie są słynne backwaters oraz plaże takie jak Varkala. Północna Kerala, czyli Malabar, to wciąż do pewnego stopnia terra incognita. To ciekawe, tym bardziej, że to właśnie tutaj kierowały się pierwsze ekspedycje z Europy, tutaj Portugalczycy budowali pierwsze osiedla, tutaj koncentrował się handel przyprawami. Do dzisiaj zresztą Malabar słynie z produkcji pieprzu, robi się tutaj też słynne papierosy bidi - małe, pachnące szlugi w paczuszkach za 15 rupii.<br />
<br />
Jestem w stolicy Malabaru, mieście Kannur, i nieustannie czuję się obiektem zainteresowania miejscowych. Zazwyczaj przybiera to dosyć przyjazne formy, ludzie mijani na ulicy uśmiechają się do mnie i w charakterystyczny sposób kręcą głowami. Gorzej kiedy zbiera się grupka młodych chłopaków, którzy szepczą między sobą nerwowo, po czym zaczynają robić mi zdjęcia. To jest odrobinę żenujące, ale rozumiem ich, biały człowiek na ulicach Kannuru to trochę tak, jakby Blake Carrington wyszedł we własnej osobie z ekranu telewizora w Polsce lat osiemdziesiątych. Najprzyjemniej reagują dziewczyny - są naprawdę ładne i naprawdę ładnie się do mnie uśmiechają. Tak zalotnie troszeczkę. Po czym natychmiast uciekają z chichotem.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="http://3.bp.blogspot.com/-EsPdKPywsHc/UyLf5tVk_hI/AAAAAAAAANs/CQcBRjdtf2I/s1600/IMAG0706.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="http://3.bp.blogspot.com/-EsPdKPywsHc/UyLf5tVk_hI/AAAAAAAAANs/CQcBRjdtf2I/s1600/IMAG0706.jpg" height="238" width="400" /></a></div>
<br />
<br />
W Kannurze odwiedzam stary Fort, wybudowany przez Portugalczyków w 1507 roku. Była to jedna z pierwszych budowli obronnych zbudowanych przez portugalskich żeglarzy, potem odbita przez Holendrów, następnie zaś przejęta przez Anglików. Obecnie kontrolę nad fortem przejęły zakochane pary, które spotykają się tutaj, patrzą na morze i wymieniają czułe słówka. Ja też patrzę na fale Morza Arabskiego, muszę przyznać, że uwielbiam patrzeć się na morze, mógłbym robić to godzinami, jest w nieskończonej pustce morza coś, co niezwykle mnie pociąga. Po drugiej stronie wody jest Afryka, a ja myślę o chłopakach takich jak Vasco da Gama czy Pedro Alvares Cabral, gościach, którzy wypływali z portugalskich portów na drewnianych stateczkach, opływali Afrykę dookoła, przekraczali toń kolejnego morza i w końcu docierali do miejsca, w którym właśnie stoję. Jak wrócę do Polski, to chciałbym dowiedzieć się o nich czegoś więcej.<br />
<br />
W Kannurze jest też plaża, plaża dosyć wyjątkowa. Przede wszystkim, żeby na nią wejść, trzeba kupić... bilet, który kosztuje 2 rupie (10 groszy). Po przejściu przez bramkę widać ładnie zadbany park, po którym przechadzają się Kannurzanie (?), po czym oczom okazuje się ... cmentarz. W dodatku cmentarz dosyć szczególny, bo ewidentnie znajdują się tu groby jakichś komunistycznych notabli. Sierp i młot forever!<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="http://4.bp.blogspot.com/-XRSAQ3mWnFM/UyLgG8fnK7I/AAAAAAAAAN0/64N4uHSkRKE/s1600/IMAG0700.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="http://4.bp.blogspot.com/-XRSAQ3mWnFM/UyLgG8fnK7I/AAAAAAAAAN0/64N4uHSkRKE/s1600/IMAG0700.jpg" height="640" width="382" /></a></div>
<br />
<br />
Na samej plaży oczywiście nikt się nie opala, bo nie ma żadnych białych, a Hindusi generalnie się nie opalają. Nawet jeśli wchodzą do wody, to chłopaki w koszulkach i w tzw. gaciach po tacie, a dziewczyny w pełnym sari. Podobnie oczywiście muzułmanie, których w Kannurze jest swoją drogą zaskakująco dużo. Nie ma opalania, nie ma kąpieli, są za to wielbłądy. Dla samego tego widoku warto było tu przyjechać. No bo widzieliście kiedyś wielbłądy na plaży? </div>
Szymon Tarkowskihttp://www.blogger.com/profile/10192634058515479913noreply@blogger.com0