poniedziałek, 5 maja 2014

Gruzja

To był bodajże 2002 rok. Wraz z moim serdecznym przyjacielem Andrzejem "Kwiatkiem" Kwiatkowskim rozpoczynaliśmy kolejną edycję Projektu X, cyklu improwizowanych spotkań muzycznych, które odbywały się podówczas regularnie w legendarnym klubie Jazzgot. Pamiętam, że na scenie byłem ja, Kwiatek i jeszcze niejaki Tomecki, aktualnie realizator dźwięku w kolejnym przechodzącym już do legendy klubie Powiększenie. Coś tam sobie graliśmy, szło raz lepiej raz gorzej, kiedy w klubie pojawili się oni. Czterech wielkich chłopaków i jedna dziewczyna. Gadali do siebie dosyć głośno w kompletnie nieznanym mi języku, zamówili ogromne ilości piwa, po czym jeden z nich podszedł do mnie i śpiewną polszczyzną zapytał: "Możemy z wami zagrać?".

Ten człowiek nazywał się Zaza Korinteli i był Gruzinem. Tego wieczora zagraliśmy szalone jam session, w trakcie którego jazzowe dźwięki zmieszane były w mniej więcej równych proporcjach z gruzińską muzyką ludową - kompletnie dla mnie wówczas nieznaną. Kto zresztą wtedy słyszał o Gruzji? Nie było jeszcze książki Marcina Mellera "Gaumardżos" a Wizzair nie latał do Kutaisi za 200 złotych w obie strony. Zresztą nie było chyba wtedy nawet bezpośrednich lotów między Polską a Gruzją - trzeba było jechać pociągiem do Kijowa i dopiero stamtąd było połączenie. Tak czy siak - z Zazą i jego polską żoną Magdą spędziliśmy wtedy kilkanaście uroczych dni w Warszawie, biesiadując przy winie i racząc się nieznanymi mi wcześniej potrawami, takimi jak kurczak z orzechami włoskimi i owocami granatu. Zaza nauczył mnie gruzińskiego alfabetu, pokazał czym jest wódka z winogron (tak zwana "czacza") oraz silnie zainspirował do odwiedzenia swojej ojczyzny. Zapisałem się wtedy nawet na kurs gruzińskiego na UW - jednym słowem, zostałem fanem tego kaukaskiego kraju zanim stało się to modne :-)

granica Armenii i Gruzji

Nie wiem jak to się stało, ale dotarłem do Gruzji po raz pierwszy dopiero w 2011 roku. To były szalone trzy tygodnie, pełne niespodzianek, nieoczekiwanych zwrotów akcji, górskich wędrówek, morskich kąpieli i niebagatelnych ilości wypitego alkoholu. Teraz, kiedy przekraczałem gruzińską granicę po raz kolejny, czułem wzruszenie - Armenia była piękna, spotkałem tam wielu fantastycznych ludzi, ale Gruzja miała jednak specjalne miejsce w moim sercu. Do Tbilisi przyjechałem w towarzystwie sympatycznego, acz mrukliwego Portugalczyka o imieniu Luis. Spotkaliśmy się w hostelu w Erewaniu i spędziliśmy razem właściwie cały czas, który poświęciłem Armenii. Była to dla mnie dobra okazja, żeby od czasu do czasu podszlifować portugalski, ale też dowiedzieć się czegoś więcej na temat mojego drugiego ulubionego kraju na świecie. Dla Luisa byłem natomiast nieocenionym przewodnikiem, albowiem z języka rosyjskiego znał on tylko słowa "da" i "haraszo", co nie ułatwiało mu życia w mocno rosyjskojęzycznej Armenii. W trakcie podróży do Gruzji była z nami też Rosjanka Tatiana, która samotnie podróżowała po okolicy - ona z kolei w niezrównany sposób negocjowała ceny taksówek, w bezlitosny sposób wykłócając się o każdego drama (w Armenii) i o każde lari (w Gruzji). Kierowcy próbowali nas oczywiście troszkę oszukać, zwłaszcza po gruzińskiej stronie granicy. Bystry posiadacz czerwonej łady chciał najpierw wysadzić nas w połowie drogi, sugerując przesiadkę do marszrutki, a później usiłował  zatrzymać się minutę po przekroczeniu granicy miasta. Ona popatrzyła tylko na niego swoimi lodowatymi, niebieskimi oczami spod pukla blond włosów i powiedziała: "Nie, nie, nie. Skoro wziąłeś od nas 24 lari, żeby zabrać nas z granicy do którejś stacji metra w Tbilisi, to tak właśnie zrobisz. Proszę się nie wygłupiać i natychmiast jechać". Chłopak zrobił minę zbitego psa i dowiózł nas do metra. Sam bym się przestraszył.

Tatiana i ormiański kierowca taksówki

Kiedy dotarliśmy w końcu do Tbilisi, Luis zabrał mnie do absolutnie wyjątkowego hostelu, o nazwie Hotel Georgia, mieszczącego się w dosyć obskurnej części miasta, nieopodal dworca kolejowego. Miejsce mocno skojarzyło mi się z warszawską Pragą - stare sklepy, tynk odłażący ze ścian budynków, mieszkańcy w różnych stadiach kaca. No i w samym środku tego wszystkiego - hotelik prowadzony przez młodego, długowłosego Japończyka (!), który serwował co wieczór za darmo (!) zupę i pasjami słuchał post-rocka z małego odtwarzacza, który postawił sobie na recepcji. Hotel w stylu do-it-yourself. Pralka, w której samemu można sobie nastawić pranie, czajnik do przyrządzania wody na kawę i herbatę, lodówka na produkty żywnościowe - generalnie można było poczuć się jak u siebie w domu. Warunki może niezbyt komfortowe (jeden prysznic dla wszystkich gości), ale atmosfera niezrównana. Gdyby nie to, że byłem zaproszony też do dwóch innych miejsc w Tbilisi, zostałbym tam dłużej.

koledzy z Erewania - Bohdan z Ukrainy i Luis z Portugalii

Wizyta w mieście bez wizyty w hostelu Opera nie miałaby większego sensu. Opera prowadzona jest przez pochodzącego z Rzeszowa Polaka o imieniu Kuba, oraz jego żonę, Mananę, która jest pół-Polką, pół- Gruzinką. Interes ewidentnie im się kręci, połowa Polaków nocujących w Tbilisi zatrzymuje się właśnie u nich. To właśnie dzięki Kubie mój poprzedni wyjazd do Gruzji był tak udany - dzięki splotowi różnych dziwnych przypadków przemierzyliśmy jego jeepem pół kraju i odwiedziliśmy miejsca, do których nawet nie przyszłoby mi do głowy zajechać. Akurat kiedy wpadłem do ich hotelu miały tam miejsce warsztaty dotyczące praw człowieka, na które zjechało się kilkadziesiąt osób z całej Europy - głównie z Turcji, Grecji i Ukrainy, ale było też kilku Szwedów i parę dziewczyn z Łotwy. Oczywiście wszystko skończyło się wielką imprezą do białego rana, przy winie, czaczy i szaszłykach - czyli, można powiedzieć - gruziński standard.

ja, Ania i Artur

Miałem też niewątpliwą przyjemność zamieszkać przez kilka dni u kolegi ze studiów, Artura Barysa, oraz jego żony Ani. Artur mieszka sobie w Tbilisi i zajmuje się tłumaczeniami - wszystkie teksty w języku angielskim, które czytacie w programie OFF Festiwalu są właśnie jego autorstwa. Ania uczy w prywatnej szkole a poza tym świetnie gotuje - jej ciasto jabłkowo - kokosowe będę pamiętał do końca życia. Dobrze jest mieszkać u filologa zakręconego na punkcie egzotycznych języków - mogliśmy rozmawiać godzinami o fonologii języka gruzińskiego, specyfice konstrukcji ergatywnej w hindi oraz przypadkach w języku węgierskim i nikt się nie nudził :-)

Ten wyjazd to przede wszystkim spotkania. Wyjeżdżając bałem się samotności, i faktycznie były momenty, w których czułem się trochę samotny. Zwłaszcza w Goa, kiedy miałem wrażenie, że dotarłem do jednego z najpiękniejszych miejsc na ziemi, i nie miałem z kim tego uczucia dzielić. Zazwyczaj jednak byłem otoczony przez fantastycznych ludzi. W Delhi, w Kerali, w trakcie treningu Vipassany, przez cały pobyt w Iranie, Armenii i Gruzji. Wystarczyło zagadać, uśmiechnąć się i zaraz znajdowali się towarzysze na kilka minut, kilka godzin, czasem kilka dni. Niedługo wracam do Polski i prześladuje mnie taka myśl, że nigdy nie poznałem w tak krótkim czasie tylu świetnych ludzi, których prawdopodobnie już nigdy więcej nie spotkam.

na sam koniec podróży - piję Wasze zdrowie, z gruzińskim 'gagimardżos'




2 komentarze:

  1. Ostatnia fotka to chiba w Oaze Udabno ?

    OdpowiedzUsuń
  2. Juz doczytalam o Gruzji...czyli Tbilisi to ostatni punkt Twoje podrozy !
    mam nadzieje, ze kiedys bedziemy mieli okazje sie spotakc w naszym pieknym Radomiu i pogadac o Twich przygodach !

    OdpowiedzUsuń