czwartek, 10 września 2015

Dlaczego Indonezja?

Nie będzie wielką tajemnicą kiedy powiem, że uwielbiam jeździć do Azji. Jest w tym kontynencie coś wyjątkowego, magicznego, coś co powoduje, że mam wrażenie iż życie tutaj toczy się BARDZIEJ. Po czterech wizytach w Indiach postanowiłem tym razem spróbować czegoś nowego i dlatego pewnego czerwcowego popołudnia kupiłem bilet lotniczy do Indonezji.

Indonezja zawsze była na liście krajów, które chciałem koniecznie odwiedzić. W sumie nie wiem do końca dlaczego - chyba decydującym czynnikiem była tu muzyka i niezwykłe dźwięki gamelanu. Gamelan to rodzaj indonezyjskiego zespołu muzyki tradycyjnej, na który składa się zestaw gongów, bębnów i instrumentów strunowych. Brzmi nieziemsko - nie przypomina to w zasadzie niczego innego i miłośnika niezwykłych dźwięków wciąga po uszy. Pierwszy raz miałem okazję usłyszeć gamelan na płycie, którą kupiłem sobie "w ciemno" jakoś w 2003 roku w jednym z londyńskich sklepów muzycznych. Tak, to były jeszcze te zabawne czasy, kiedy jeśli chciało się czegoś posłuchać to trzeba było za to zapłacić, lol.

Drugim powodem dla którego chciałem odwiedzić Indonezję jest to, że jest to w tym momencie de facto najludniejsze muzułmańskie państwo na świecie - realizując przy tym islam w raczej "świecki", zdroworozsądkowy sposób, podobnie jak Turcja. Chciałem zobaczyć jak to działa i jak wygląda islam przepuszczony przez kulturę i wrażliwość mieszkańców tak odległej od arabskiego matecznika cywilizacji. Tym bardziej, że wcześniej na tych terenach królował buddyzm i hinduizm a jeszcze wcześniej klasyczny animizm. Mądrzy ludzie mówią, że indonezyjski islam jest jak cebula - zdejmujesz wierzchnią warstwę a tam pod spodem już machają rączką tradycyjne wierzenia w duchy przodków, w różnorakich bogów oraz w magiczne siły natury.

Myślę, że to dobre powody, tym bardziej, że dla 90% przyjeżdżających tu białych Indonezja to kraj gdzie po prostu można tanio wylegiwać się na plaży z browarem albo surfować po wyjątkowo tu ponoć sprzyjających falach oceanu :-)

Indonezja jest daleko - jakieś 14 000 kilometrów od Polski, według Google można tę trasę zrobić pieszo w 2628 godzin. Ja na szczęście wybrałem samolot - kilkanaście godzin w powietrzu i jest się na miejscu. Po raz kolejny zadziwiony jestem jak transport lotniczy zmniejszył świat - we wtorek rano jestem jeszcze na lotnisku Tegel w Berlinie, po czym wsiadam na pokład, ucinam sobie kilkugodzinną drzemkę i oto nagle znajduję się w Abu Dhabi, stolicy Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Tam przerwa regeneracyjna na prysznic, obiad i kawę i zaraz kolejny lot do Jakarty. Znowu parę godzin drzemki i ląduję w stolicy kraju, który graniczy z Australią a z Polską ma wspólną tylko biało-czerwoną flagę - tylko, że u nich czerwień jest na górze a biel na dole.

Na lotnisku w Jakarcie dreszczyk emocji - Indonezja to kraj, w którym posiadanie jakiejkolwiek ilości narkotyków, nawet miękkich, jest bezwarunkowo karane śmiercią. Dodam, że jest to śmierć przez rozstrzelanie. Co zabawne - podobno grzybki halucynogenne się nie liczą ;-) Nie żebym coś próbował szmuglować - ale słyszy się o sytuacjach kiedy do bagażu dziwni ludzie podrzucają dziwne pakunki. Na szczęście jestem "czysty" i mogę wyjść z klimatyzowanego budynku na 35-stopniowy upał indonezyjskiej stolicy.

Jestem umówiony z kierowcą z hotelu, w którym spędzę pierwsze dwie noce. Uważam, że po dobie spędzonej w samolocie i na lotniskach mogę pozwolić sobie na tę odrobinę luksusu, tym bardziej że przejazd kosztuje w przybliżeniu tyle samo co kurs taksówką z centrum Warszawy na Okęcie. Sympatyczny chłopak o imieniu Amsori (sic!) pewnie przedziera się przez potwornie zatłoczone miasto - w Jakarcie mieszka około 10 milionów ludzi a komunikacja miejska jest niestety wyjątkowo mało wydajna (nie ma nawet jednej linii metra!). Słyszałem straszne historie o tutejszych korkach -powiem jednak, że nie jest dużo gorzej niż na przykład w Bombaju. Wiadomo - setki samochodów, ciężarówek, motocykli, rowerzystów i pieszych jedzie jednocześnie wąską drogą nie przestrzegając żadnych przepisów - azjatycka normalka :-) Nie no, zasada ruchu drogowego jest jedna - większy samochód ma zawsze pierwszeństwo.

W Jakarcie mieszkam w chińskiej dzielnicy Glodok. Jest to podobno jedno z największych Chinatowns na świecie - wszędzie małe sklepiki z klasycznym mydłem i powidłem, pirackimi płytami DVD, ciuchami i czymkolwiek co przyjdzie wam do głowy. Mnie głównie interesują oczywiście knajpki - nie przepuszczę okazji, żeby zjeść coś autentycznie chińskiego. W końcu decyduję się na kompromis - nasi campur w lokalu o uroczej nazwie Santong Kuo Tieh 68. Nasi campur to indonezyjski klasyk, smażony ryż z mieszanką grilowanych mięs i warzyw. Biorę go jednak w wersji Nasi Campur Tionghoa, czyli "po chińsku". Chińskość polega na tym, że mięso jest wieprzowe- to nietypowe dla Indonezji, gdzie muzułmańska większość wieprzowiny nie jada. Żarcie smakuje wyśmienicie - różne rodzaje mięs, mnogość sosów, wszystko jeszcze obficie doprawione świeżym czosnkiem. Cena 10 PLN. Mam taką osobistą teorię, że dopiero po pierwszym obiedzie w lokalnej jadłodajni można powiedzieć, że naprawdę dotarło się do obcego kraju. Teraz wreszcie czas na porządny sen - od jutra zwiedzanie Jakarty na całego.

A tak wygląda Nasi Campur Tionghoa (fotka z Wikipedii).


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz