piątek, 25 września 2015

Lombok

W każdej podróży przychodzi taki moment, że dociera się do punktu, z którego należy już wracać. Czyli zupełnie jak w życiu. W tej podróży jest to wyspa Lombok - dotarłem tak daleko na wschód, że zaczynam się zastanawiać czy to nie jest już powoli zachód. Tak jak pisałem wcześniej, między Bali a Lombok znajduje się granica między dwoma światami - rzeczywistością Azji Południowo - Wschodniej a światem Australii. Wody między tymi wyspami są tak głębokie, że nawet kiedy poziom mórz znacznie się obniżał, Bali i Lombok oddzielone były cieśniną. Dla przykładu - tygrysy nigdy nie wywędrowały dalej na wschód, niż do brzegów Bali.



Obecnie przekroczyć tę granicę jest stosunkowo łatwo. Wystarczy w miejscowości Padang Bai wsiąść na prom i po 4 godzinach dociera się do portu Lembar na Lombok. Słyszałem straszne rzeczy o tym promie- że płynie się pół dnia, że strasznie buja, że jest tłum ludzi. Prawda jest taka, że te plotki rozsiewa lobby przewoźników dysponujących szybkimi motorówkami - oni wolą, żeby ludzie korzystali z ich usług za 50 dolarów w jedną stronę, niż z publicznego promu, który kosztuje około 1 dolara. Na promie jest miło, są stosunkowo wygodnie siedzenia, można się zdrzemnąć albo obejrzeć wyświetlany na telebimie film (ja trafiłem na jedną z komedii z Jackie Chanem), No i można doświadczyć niesamowitego cyrku w trakcie załadunku - kobiety wchodzą i wychodzą z koszami na głowach, a w koszach mają wodę, kawę, czipsy, ryż z kurczakiem, wafelki - cokolwiek tylko można sprzedać głodnemu/spragnionemu podróżnikowi. Potem na pokład wskakuje zespół młodych chłopaków, którzy z gitarami śpiewają najnowsze indonezyjskie hity, po czym zbierają pieniążki do kapelusza. Oczywiście kręci się też mnóstwo dziwnych typków, czekających na okazję do zrobienia szemranego interesu albo podwędzenia komuś portfela, no ale taki już koloryt portowych sytuacji.

Przed wejściem na prom poznaję Filipa. Już w autobusie zwracam na niego uwagę, bo ewidentnie wygląda mi na Polaka. Ja nie wiem po czym to się poznaje - ale jakoś tak jest, że zazwyczaj po prostu można rozpoznać rodaka. Na początku co prawda mówi, że jest Niemcem, po krótkiej rozmowie przyznaje jednak, że jego matka była Polką i nawet mieszkał przez rok w Warszawie :-) Zagaduje nas też Nila, rodowita obywatelka wyspy Lombok. Jest przedstawicielką plemienia Sasaków, którzy dominują na wyspie. Można ich rozpoznać po charakterystycznych, płaskich nosach, nadających im nieco afrykański wygląd. Nila ma 23 lata, mówi ŚWIETNIE po angielsku, okazuje się, że całkiem nieźle też po niemiecku. Wyznaje mi, że chciałaby wyjechać do Australii na rok, żeby popracować jako au pair ale... ojciec jej nie pozwala. Lombok to mocno tradycyjne i konserwatywne społeczeństwo, bez zgody taty nie ma nawet co myśleć o wyjeździe. Mówi też, że strasznie chciałaby ubierać się sexy, a nie chodzić w hidżabie. Oczywiście na to też na razie nie ma szans...

Miło jest pogadać po polsku z Filipem. Jestem w Indonezji już trzeci tydzień, i jeśli nie liczyć Emi, którą odwiedziłem w Yogyakarcie, to pierwsza okazja, żeby porozmawiać w ojczystym języku. Możemy sobie razem ponarzekać na różne rzeczy, bo przecież język polski ze wszystkiego najlepiej nadaje się do narzekania. Narzekamy więc głównie na to, że bilet, który kupiliśmy miał obejmować przejazd promem ORAZ później również transport busem do stolicy Lomboku, Mataram. Oczywiście po zejściu z promu nie ma żadnego autobusu, to znaczy są, ale trzeba za nie osobno zapłacić. Ponieważ w takich sytuacjach jestem strasznie uparty, nie odpuszczam dopóki któryś z busików nie zabierze nas do Mataram za darmo. Nawet nie chodzi tu o pieniądze - po prostu nie lubię kiedy ktoś próbuje zrobić mnie w trąbę. Po 15 minutach zażartych dyskusji w końcu się udaje i jedziemy do miasta.

W Mataram idziemy do... McDonalda. Tutaj umówiłem się z niejakim Gede, nauczycielem angielskiego, który prowadzi zajęcia z dziećmi w małej wiosce w samym środku wyspy. Zdecydowanie nie należę do fanów tej restauracji, ale jako, że jestem godzinę za wcześnie, nie mogę odmówić sobie coli i kanapki McSpicy, która zresztą wcale spicy nie jest. Ogólnie rzecz biorąc jestem trochę rozczarowany poziomem pikantności indonezyjskiego jedzenia. Mówiono mi, że lokalne dania wypalają kubki smakowe zawartością chili, a tak naprawdę są po prostu ostre - tak jak powinny być. Czasem muszą nawet dodawać odrobinę piekielnego sosu sambal, żeby osiągnąć odpowiedni poziom "gorąca".

Gede przyjeżdża o czasie na pożyczonym od kolegi motocyklu i jedziemy razem do jego wsi. Tu ważna uwaga - motocykle i skutery to absolutnie podstawowy środek transportu w Indonezji. Już 12-latki zasuwają po ulicach na motorach, czasem mam wrażenie, że tutaj właściwie się NIE CHODZI.
Zamiast taksówek funkcjonuje tak zwany ojek, czyli taxi motocyklowe. Po prostu siada się z tyłu za kierowcą i jedziemy. Jest to w sumie dosyć niebezpieczne, bo wiadomo jak jeżdżą Indonezyjczycy, a nie zawsze pasażer dostaje kask. Tak jest i tym razem - jadę z Gede bez kasku, z wielkim plecakiem, przez jakieś 20 kilometrów. No ale oczywiście, jak to w Azji - zasady nieustannie są łamane a wypadków żadnych nie ma. W tym szaleństwie jest metoda.

Gede poznaję przez Couchsurfing. Muszę przyznać, że wpadł na znakomity pomysł - ponieważ uczy angielskiego w niewielkiej wsi o uroczej nazwie Pemepek, jego goście pomagają dzieciakom w zajęciach. Akurat tak wyszło, że w dniu kiedy przyjeżdżam jest święto i szkoła jest zamknięta, ale i tak przez dwa dni kiedy śpię u Gede mam okazję poznać kilkunastu jego uczniów. Mieszkam w tradycyjnym domu plemienia Sasaków, razem z Gede, jego matką, żoną i córeczką. Dom jest bardzo prosty, kibelek na zewnątrz, prysznic to po prostu ogrodzony murkiem, wolno stojący pojemnik na powietrzu, z którego można polewać się zimną wodą. Jest ekstra! Pierwszej nocy mam okazję razem z większością facetów ze wsi wziąć udział w uroczystym posiłku poprzedzonym kilkunastominutowymi śpiewami ku czci Allaha - przeżycie jedyne w swoim rodzaju. Zwłaszcza kiedy wysiada prąd i jemy przy blasku świeczek, rozmawiając - uwaga - o grze Roberta Lewandowskiego. Bo warto wiedzieć, że w Azji kojarzą tylko dwóch Polaków - Lecha Wałęsę i Roberta Lewandowskiego.



Następnego dnia dwóch chłopaków zabiera mnie do swojej wioseczki, gdzie jestem oprowadzony po plantacji kokosów i bananów, próbując jednocześnie nie dać się przekarmić na śmierć wyżej wymienionymi owocami. Swoją drogą - nie wiedziałem, że w Indonezji zasadniczo nie je się "starych" kokosów, takich jakie w Polsce można dostać w sklepach. Stare kokosy służą do produkcji oleju, natomiast je się "młode", które mają jeszcze miękki miąższ. Oczywiście jestem we wsi chodzącą sensacją, wszyscy chcą częstować mnie kawą i zapewniają, że jestem mile widzianym gościem i mogę spać u każdego z nich, jeśli tylko zechcę.

To były niezwykle urocze dwa dni, jakże odmienne od pobytu na Bali. Tutaj nikt nie próbuje mi niczego sprzedać, po prostu jesteśmy ciekawi siebie nawzajem i wchodzimy w fajną interakcję. Indonezja jednak promuje Lombok jako "next big thing" po Bali, więc może jest to ostatnia szansa, żeby zaznać tej wyspy w stanie jeszcze nieskażonym masową turystyką. Aczkolwiek turystyka jest tutaj niewątpliwie szansą - miejscowa ludność jest biedna i żyje bardzo skromnie, napływ bule z pewnością pozwoliłby wielu odkuć się finansowo.



Jadę jeszcze bardziej na południe, do miejscowości Kuta, gdzie podobno czekają na mnie dziewicze plaże i umiarkowany ruch turystyczny. No bo - wstyd przyznać - przez 3 tygodnie pobytu na indonezyjskich wyspach, tylko raz pływałem jak dotąd w oceanie! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz