wtorek, 15 września 2015

Borobudur

Pojawiają się czasem zapytania czym różni się Indonezja od Indii. No cóż, różnic i podobieństw jest wiele. Jeśli chodzi o pogodę to blisko Indonezji do południowych Indii - też jest bardzo gorąco i dosyć wilgotno. Właściwie w ciągu dnia trzeba ze 3-4 razy wziąć zimny prysznic żeby czuć się w miarę komfortowo. Jeśli chodzi o pory roku to w Indonezji jest lato przez 12 miesięcy, tyle tylko, że przez połowę tego lata pada. Ja trafiłem na koniec pory suchej i deszczu nie spadła od mojego przyjazdu nawet jedna kropla, ale podobno w porze deszczowej potrafi lać non stop przez wiele dni.

Podobne są ceny żywności - jeśli je się w "lokalnych" knajpkach, można spokojnie znaleźć danie obiadowe za 5 polskich złotych. I to nie jest byle jakie danie - dzisiaj w restauracji sumatrzańskiej (?) zjadłem Nasi Rendang, czyli oficjalnie najlepszą potrawę świata według głosów ankiety przeprowadzonej swego czasu przez CNN. Gdyby ktoś miał ochotę zweryfikować - tutaj link Najlepsze jedzenie na świecie - 2011 rok. Zapłaciłem za to 17 000 indonezyjskich rupii, czyli w przeliczeniu na złotówki według dzisiejszego kursu - dokładnie 4 złote i 38 groszy. Często ludzie pytają mnie jak to robię, że stać mnie na wakacje w Azji. Odpowiadam zawsze - jeżdżę na wakacje do Azji bo nie stać mnie na wakacje w Europie ;-)

Rendang wygląda tak jak na poniższym obrazku. Może nie jakoś bardzo apetycznie, ale jest naprawdę dobry. Chociaż pewnie nie dałbym tej potrawie pierwszego miejsca na świecie ;-) Generalnie jest to wołowina namoczona w mleku kokosowym z przyprawami, po czym gotowana powoli tak, żeby mleko odparowało i pozostawiło tylko esencję smaku.


Co jeszcze jest podobne? Na pewno szalony ruch drogowy, na pewno pewna dowolność w kwestii punktualności i terminowości, no i z pewnością fakt, że biały wciąż stanowi lokalną sensację. Straszono mnie, że wszyscy będą chcieli tu sobie ze mną robić zdjęcia (tak jest też zresztą w Indiach) ale jak dotąd nie dostałem ani jednej propozycji - widocznie za mało jestem podobny do atrakcyjnej blondynki ;-)

Jeśli chodzi o różnice, to widać je na przykład w stosunku do żebraków. W Indiach są wszechobecni i nikt się nimi specjalnie nie przejmuje. Jeśli na ulicy leży starsza kobieta bez środków do życia - cóż, widocznie taka karma, musiała sobie na to zasłużyć. Hindusi są w tych kwestiach dosyć bezwzględni. Indonezyjczycy to muzułmanie, a jednym z obowiązków pobożnego wyznawcy islamu jest dawanie jałmużny - jest to równie ważne jak codzienna modlitwa. Dlatego też mnóstwo jest np. ulicznych grajków, czasem lepszych czasem gorszych, którzy podchodzą do gości w knajpie i zawsze dostają te kilka monet.

Indonezyjczycy są chyba też mniej wścibscy - w Indiach każda rozmowa zaczyna się jak przesłuchanie. "Jak się nazywasz? Z jakiego jesteś kraju? Gdzie pracujesz? Ile zarabiasz? Jesteś żonaty? Masz dzieci? Czemu nie jesteś żonaty? Czemu nie masz dzieci?". Zwłaszcza kwestie rodzinne niezwykle interesują Hindusów i nie mogą nigdy zaakceptować tego, że ktoś może mieć np. 30 lat i nie być w związku małżeńskim. Mieszkańcy Indii czasami przypominają roboty funkcjonujące według określonego programu. Zwłaszcza dwa punkty tego programu są kluczowe. Punkt pierwszy - jak najszybciej się ożenić. Punkt drugi - jak najszybciej spłodzić jak najwięcej potomków. Doprowadziło to już w tym momencie do potwornego przeludnienia kraju a jeśli nic się w tej kwestii nie zmieni to będzie tylko gorzej. Indonezja oczywiście też jest bardzo przeludniona (zwłaszcza Jawa), ale przynajmniej temat rozmnażania nie pojawia się w rozmowie z każdym tubylcem poznanym na ulicy.

Kolejną ważną rzeczą jest podejście do kawy. W Indiach kawy się właściwie nie pija, tam króluje wszechobecna słodka herbata z mlekiem. Indonezja natomiast kawą stoi i kopi (tak po indonezyjsku nazywa się kawa) jest do dostania w każdej knajpie i budce z żarciem. Najsłynniejszą i najdroższą z tutejszych kaw jest kopi luwak, czyli gatunek wytwarzany z ziaren kawy wydalanych przez sympatyczne zwierzątko o nazwie cyweta. Cyweta żywi się między innymi owocami kawowca,ale nie trawi nasion tylko miąższ. Zwierzę jest ponoć wybredne i wybiera tylko najlepsze owoce, a dodatkowo po przejściu przez jego przewód pokarmowy zaparzone ziarna nabierają wyjątkowo delikatnego smaku. Miałem przyjemność skosztować kopi luwak odwiedziwszy w Yogyakarcie niejaką Emi, autorkę znakomitego bloga Emi w drodze. To zabawne, bo bardzo dużo informacji o Indonezji zaczerpnąłem właśnie z jej bloga (Emi mieszka tu już ponad dwa lata) a teraz mieliśmy okazję spotkać się twarzą w twarz na miejscu. Emi może wam sprzedać kopi luwak tutaj http://luwabica.com/.


Jawa kryje w sobie wiele niespodzianek. Oprócz wszechobecnych meczetów zdarzają się też świątynie hinduistyczne, ale największym zaskoczeniem był dla mnie Borobudur, czyli największa buddyjska stupa na świecie. Jest oddalona godzinę jazdy samochodem od Yogyakarty i stoi tam prawdopodobnie od IX wieku. Były to czasy kiedy Jawa była jeszcze pod wielkim wpływem myśli indyjskiej i buddyzm musiał być jedną z ważniejszych religii na wyspie. Swoją drogą, właśnie w okolicach IX wieku buddyzm zaczynał zanikać w samych Indiach, wypierany przez renesans hinduizmu a potem wojujący islam. Budowla ma 35 metrów wysokości i można obchodzić ją wokół, jednocześnie wspinając się coraz wyżej. W dolnej części znajduje się 2000 reliefów przedstawiających różne sceny z życia Buddy. Generalnie Borobudur dzieli się na trzy poziomy. Pierwszy, najniższy symbolizuje "świat żądz", czyli rzeczywistość większości ludzi żyjących w iluzji, że poprzez realizowanie różnego rodzaju zachcianek można osiągnąć szczęście.  Poziom drugi "świat form", to rzeczywistość praktykujących buddyzm, którzy widząc formy i przedmioty nie są do nich przywiązani. Najwyższy, trzeci poziom to "świat bez form", najdoskonalsza forma realizacji. Zarezerwowana dla istot oświeconych ;-) Przyznam szczerze, że chyba żadne miejsce jak dotąd nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Jest czyste, proste i piękne. Co ciekawe - przez kilkaset lat stało właściwie zapomniane, porośnięte dżunglą i pokryte popiołem z wybuchającego nierzadko w okolicy wulkanu Merapi. Kto je odkrył? Oczywiście Anglicy, podobnie jak wiele zabytków starożytnych Indii, które w XIX wieku dawno popadły w zapomnienie.


To już moje ostatnie chwile w Yogyakarcie. Jest tu na pewno ciszej i spokojniej niż Jakarcie, czuć jednak że jest to miejscowość turystyczna. Na głównej ulicy miasta wprost roi się od sklepów, sklepików i restauracyjek, nie brakuje też niestety naganiaczy. Najgorsi są lokalni kierowcy becaków, czyli tutejszych rowerowych riksz, którzy tylko czają się żeby wsadzić białego do swojego wehikułu, zawieźć gdziekolwiek i zażądać potem absurdalnie wysokiej ceny. Nie można przejść 100 metrów, żeby nie usłyszeć zaczepek w stylu "Hey, mister, where are you going, need transport?". Wszystko odbywa się oczywiście z uśmiechem i w miłej atmosferze, ale ja po prostu nie lubię czuć się zwierzyną łowną. A taki już mój feler, że w nowych miejscach najchętniej poruszam się piechotą - jest zdrowiej i na pewno więcej można zobaczyć.

Jutro z rana wyruszam do północny wschód. Najpierw 11-godzinna podróż autobusem przez drogi i bezdroża Jawy a potem wspinaczka na wulkan. Stay in touch ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz