poniedziałek, 31 marca 2014

Vipassana

O 4.00. dzwonił gong. W dormitorium, w którym nocowałem z 17 innymi facetami (kobiety spały osobno), nie powodowało to wielkiego poruszenia. Większość przewracała się tylko na drugi bok, przykrywała głowę kocem, i spała dalej. 15 minut później do pokoju wkraczał Jake, sympatyczny Amerykanin, którego zadaniem były różne sprawy organizacyjne i który przy pomocy małego dzwoneczka budził wszystkich na dobre. O 4.30. zaczynała się pierwsza, dwugodzinna medytacja. Nieduża hala, w której znajdowało się 100 ponumerowanych poduszek, powoli wypełniała się ludźmi. Cisza, spokój, regularne oddechy, zamknięte oczy - wszyscy zajmują się obserwacją własnego ciała, uczeniem się postrzegania ciała jako nieustannego, zmiennego procesu. Około 5.30. niektórzy wychodzą medytować przed halę, bo widok w ogrodzie jest zaiste przepiękny.

ogród o poranku

6.30.- pierwszy posiłek. Zazwyczaj klasyczny zestaw śniadaniowy z Kerali, czyli idli, małe "ciasteczka" z ryżu, z obowiązkowym sambarem, rodzajem soczewicowej zupki z dodatkiem miąższu owoców tamaryndowca. Bardzo oryginalny smak - mało kogo pozostawia obojętnym. Ja akurat lubię, co ułatwia życie w Kerali, bo bardzo często nie ma nic innego do wyboru ;-) Czasem do tego jeszcze kokosowy chutney. Oraz oczywiście czaj, wszechobecny w Indiach napój na bazie herbaty i mleka.

Po śniadaniu kolejne posiedzenia medytacyjne. Potem kolejny posiłek. I kolejne medytacje. Kolejny posiłek. Godzinny film, w którym nauczyciel tej techniki, S.N. Goenka, tłumaczy filozofię vipassany (a tak naprawdę wykłada filozofię pierwotnych nauk Buddy). I znowu medytacja. A wszystko w kompletnym milczeniu, przez dziesięć dni. Na czym polega vipassana? Tego nie da się opowiedzieć, to trzeba przeżyć ;-)

Można powiedzieć - nuda. 10 dni bez gadania, w spartańskich warunkach, z ryżem do każdego posiłku. Można też powiedzieć - fantastyczna okazja żeby zbliżyć się z własnym wnętrzem, poprawić koncentrację, a przy okazji mieć szansę codziennego spaceru wśród drzew bananowych i pieprzowych. Która wersja jest prawdziwa? Wybór należy do Ciebie.

autor w ogrodzie
 Bardzo dużo ciekawych ludzi z całego świata, głównie Hindusi i Europejczycy, ale też parę osób z Argentyny i jeden Japończyk. Karim z Niemiec, który kupił sobie w Indiach motocykl i samotnie jeździ na nim po kraju. Przemek z Polski, który przyjechał do Indii autostopem. Angela ze Szwajcarii, która podróżuje dookoła świata, i jest już w drodze od 11 miesięcy. Dymitr z Rosji, który przyleciał do Indii tylko na te 10 dni, żeby wziąć udział w kursie. Ashish z Bangalore, na co dzień programista w firmie IT. I tak dalej, i tak dalej. Szkoda, że dopiero ostatniego dnia mogliśmy ze sobą porozmawiać, ale inaczej nici byłyby z medytowania.

Koszt całej zabawy? Zero złotych. Vipassana jest za darmo. 10 dni mieszkasz, jesz, śpisz i korzystasz z nauk nie ponosząc żadnych kosztów. Na koniec można złożyć datek o dowolnej wysokości - z tych pieniędzy zorganizowany będzie obóz dla kolejnej grupy.

Obok ośrodka było pole. Pole było właściwie jedynym źródłem jakiejkolwiek rozrywki. Od czasu do czasu pojawiała się na nim jakaś kobieta pasąca kozę, czasem jakieś dzieciaki grające w krykieta. Mój ulubiony obrazek z całego pobytu - ósmy dzień, wszyscy całkowicie odcięci od bodźców zewnętrznych. W pewnym momencie na polu pojawia się krowa. I wtedy dziesiątka dorosłych facetów bierze plastikowe krzesełka z kuchni i zafascynowana wpatruje się przez kilka minut na krowę dostojnym krokiem przechadzającą się po zielonej łące. Nagle takie rzeczy robią się bardzo interesujące.

środa, 19 marca 2014

Kathakali w Kottayam

No wiem, miałem już nie pisać, ale w hotelu jest wifi, zjadłem pyszne śniadanie, do pociągu jeszcze półtorej godziny, więc w sumie czemu nie? Tym bardziej, że wczorajszy dzień obfitował w wydarzenia skrajne :-)

Zacznę może od tego, że przez dwa dni, w czasie których podróżowałem po backwaters, spałem w Alleppey, w hotelu Dream Heaven. Bardzo specyficzne miejsce - prowadzone przez sympatycznego jegomościa o imieniu Tom, który ze wszystkich sił próbuje pokazać, że nie jesteśmy w żadnej Kerali, tylko gdzieś na amerykańskiej prowincji. A przynajmniej na takiej amerykańskiej prowincji, jak on sobie ją wyobraża. Tak więc z głośników leci hip hop, sam Tom porusza się wyluzowanym krokiem rapera z Harlemu, cały czas proponuje piwo, zagaduje w stylu "what's up, buddy". Generalnie, lekka żena, no ale cóż zrobić. Ma też kolegę, który cały czas zapewnia o swoim uwielbieniu dla muzyki rockowej, wypytuje mnie o to czego słucham, po czym z dumą przekazuje: "Mój ulubiony zespół to Nickelback, lubisz Nickleback?". Patrzy przy tym na mnie oczyma znawcy, ma w spojrzeniu ten rodzaj zadowolenia człowieka, który zna inną kulturę, i właśnie spotkał jej przedstawiciela i może się tym pochwalić. Mam problem, no bo na usta ciśnie mi się: "Wiesz, nienawidzę zespołu Nickelback jak mało czego innego na świecie", no ale nie chcę wprowadzać go w konsternację, więc stwierdzam tylko: "Jest ok, ale taka muzyka jest dla mnie troszkę nudna, wolałbym posłuchać czegoś bardziej od was, z Kerali".  Chłopaki zapodają więc lokalny hicior, a Tom prezentuje dla mnie nawet specjalny układ wokalno - choreograficzny. Warto obejrzeć. Klikaj w film!



Cała ta historia jest dosyć smutna, bo nie chciałbym, żeby Indie szły w tym kierunku - w stronę bezrefleksyjnego zachłyśnięcia się kulturą z USA. Ja bardzo lubię amerykańską kulturę, serio, ale niech ona pozostanie w Ameryce. You know what I mean, buddy? Tymczasem wielu młodych Hindusów idzie w ten temat jak w masełko, na szczęście ciągle gdzieś tam są mniejszością, bo społeczeństwo indyjskie jest jednak wciąż mocno konserwatywne i zmienia się powoli. Chłopcy powiedzieli mi, że w całej Kerali są DWA kluby, gdzie można posłuchać muzyki rockowej. Może więc nie wszystko stracone. Swoją drogą doskonale pamiętam sam siebie z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, kiedy byłem totalnie wkręcony w kulturę zachodnią i chciałem tylko słuchać muzyki z Anglii i USA. Pewne refleksje przychodzą chyba z czasem.

Wczoraj rano wyjechałem z Alleppey autobusem prosto do Kottayam. Znowu mam okazję cieszyć się urokami indyjskiej prowincji, muszę przyznać, że coraz większą frajdę sprawia mi podróżowanie lokalnymi autobusami. Są one oczywiście niemiłosiernie zatłoczone, ale dają niepowtarzalną okazję popatrzeć się na zwykłych ludzi. Kiedy wsiądzie się na stacji początkowej, można zająć fajne miejsce przy oknie, gdzie cały czas wieje przyjemny wiatr, i podróżować słuchając muzyki puszczanej przez kierowcę (zazwyczaj hity z Bollywood) i przyglądając się zmieniającym się krajobrazom.  Na jednym z przystanków do już pełnego autobusu wsiadła grupa chyba dwudziestu uczennic lokalnej szkoły - jedna z nich bezceremonialnie rzuciła mi torbę na kolana, uśmiechnęła się filuternie i poszła plotkować z koleżankami. Sweet :-) 

Do Kottayam docieram w samo południe. Jest niemiłosierny upał, ja z plecakiem, i nie mam niestety żadnej rezerwacji. Zazwyczaj szukanie noclegu w indyjskim mieście przychodzi łatwo, bo małe hoteliki są wszędzie, tym razem jednak jest troszkę trudniej. W Kottayam odbywa się właśnie festiwal świątynny, więc jest sporo pielgrzymów, w związku z czym większość hoteli jest "full". Dodatkowo nie ułatwia sprawy fakt, że w Indiach jeśli na budynku napisane jest 'hotel', to wcale nie oznacza, że to miejsce hotelem faktycznie jest. Bardzo często restauracje nazywają się 'hotel' (nie pytajcie dlaczego), więc wchodząc trzeba uściślić czy chodzi o hotel do spania, czy hotel do jedzenia. Jak na złość prawie wszystkie 'hotele' są albo pełne, albo są zwykłymi barami. Plecak robi się coraz bardziej ciężki, upał coraz większy, wypiłem już dwie butelki wody, a tutaj noclegu ani widu ani słychu. Żeby było zabawniej niefortunnie stawiam stopę i lekko skręcam kostkę (nic groźnego, ale trochę boli jak się chodzi), co daje dodatkowy stopień trudności w przechodzeniu przez ulicę - albowiem, żeby w Indiach przejść przez ulicę, należy wykazać się dużym refleksem i czujnością, gdyż samochody i riksze nie mają w zwyczaju przystawać, kiedy na jezdni pojawia się pieszy. W końcu siadam na jakimś murku i z całego serca nienawidzę Indii. Ha, ha, każdy czasami ma taki moment w tym kraju. Oczywiście po chwili wstaję i za rogiem ulicy od razu widzę piękny, nowy hotel, w którym za nieduże pieniądze dostaję czysty pokój na jedną noc. Typowe indyjskie doświadczenie. W pokoju mam telewizor a jestem tak wykończony chodzeniem i upałem, że zaczynam oglądać mecz krykieta pomiędzy Pakistanem i Nową Zelandią. Cóż za upadek!

Przyjechałem do Kottayam właściwie głównie ze względu na festiwal w świątyni Śiwy, więc wieczorem wybieram się na rekonesans. Najbardziej interesuje mnie spektakl Kathakali, czyli rodzaj klasycznego dramatu, wywodzącego się z Kerali. Aktorzy z pomalowanymi twarzami, i w pięknych, ekstrawaganckich strojach, odgrywają przez całą noc historie o bogach i pradawnych bohaterach. Do tego na żywo muzyka karnatacka, pełna ćwierćtonów i wokalnych melizmatów. Wszystko odbywa się pod świątynią, gdzie mamy też do czynienia z klasycznym targowiskiem. Można tu kupić wszystkie potrzebne rzeczy świata, a także mnóstwo niepotrzebnych. Baloniki, wata cukrowa, grillowana kukurydza, plastikowe zabawki, wiatraki, artykuły gospodarstwa domowego - wszystko czego dusza potrzebuje. Klimat dokładnie taki sam jak na jarmarkach pod polskimi kościołami - co pokazuje, że ludzkie potrzeby są uniwersalne.

aktor Kathakali

Kathakali robi na mnie bardzo duże wrażenie. Rozgrywa się powoli, czasami aż zbyt wolno dla zachodniego widza, stroje są niezwykle fantazyjne, a aktorzy bardzo dużo grają mimiką twarzy, co nie jest proste, jako że mają je pokryte grubą warstwą makijażu. Dosyć jednoznaczne jest dla mnie, że Kathakali gdzieś tam musi wywodzić się z Theyyamów - estetyka jest zbyt podobna. Można powiedzieć, że to taki ucywilizowany Theyyam. Niesamowite jest to, że w Indiach takie spektakle odbywają się na przyświątynnych festynach. W Polsce pewnie byłby koncert Urszuli ;-)




wtorek, 18 marca 2014

Kerala

Kiedy byłem dwa lata temu w podróży po indyjskich Himalajach, w autobusie relacji Śrinagar - Leh poznałem pewnego Hindusa z Bombaju. Pogadaliśmy sobie chwilkę, dostałem klasyczny zestaw pytań (where are you from? what's your job? are you married? why not?) po czym kolega zapytał mnie o dalsze plany turystyczne związane z Indiami. Powiedziałem mu, że jeśli wrócę do jego kraju, to bardzo chciałbym zwiedzić południowe stany, bo jeszcze w nich nigdy nie byłem. Skrzywił się i odparł: "Nie ma sensu jeździć na południe. Tam nie ma nic ciekawego. Tylko dżungle i plaże".

To była bardzo typowa wymiana zdań. Indie są skomplikowanym i złożonym krajem, ale BARDZO OGÓLNIE można podzielić je na część północną, gdzie ludzie mają jaśniejszą skórę i mówią językami wywodzącymi się z sanskrytu, oraz część południową, zamieszkaną przez Drawidyjczyków, ciemnoskórych osobników, którzy stanowili "rdzenną" ludność subkontynentu przed przybyciem tu plemion aryjskich. Mieszkańcy północy uważają się za lepszych, bardziej cywilizowanych, szczycą się kolorem skóry i mają poczucie dominacji nad "prymitywnymi" południowcami. Wszak stolicą kraju jest Delhi a językiem urzędowym hindi, bezpośredni potomek mowy sanskryckiej. Na południu w użyciu są dziesiątki języków drawidyjskich, z czego najwięcej użytkowników mają tamilski, telugu czy malayalam - są to formy kompletnie różne od hindi, należące do osobnej grupy językowej. Inny jest ubiór, inna architektura, inne rzeczy się je - swoją drogą jest to raj dla miłośników ryżu, który występuje tutaj właściwie w każdej potrawie.

Jeśli chodzi o moje zdanie, to bardzo podoba mi się południe. Gdybym miał orzec, która część Indii jest bardziej cywilizowana, to na przykład taka Kerala jest wzorowym przykładem wysokiej cywilizacji. Jest naprawdę ZNACZNIE czyściej niż na północy, ludzie są dużo grzeczniejsi i dużo mniej nachalni, rzadko zdarzają się sytuacje oszukiwania białych (jeśli rikszarz mówi, że kurs kosztuje 50 rupii, to faktycznie tyle kosztuje), jest bardzo wysoki poziom edukacji (prawie 100% społeczeństwa potrafi czytać i pisać). Prawie nie ma żebraków, czyli ogólny poziom zamożności społeczeństwa jest też z pewnością wyższy. Jest też dużo bardziej leniwa atmosfera, ludzie z północy zachowują się jakby cały czas wciągali kokainę, nieustanny pośpiech i nerwowe ruchy są na porządku dziennym. Tutaj nikt się nigdzie nie śpieszy. Tutaj popijasz sobie kokosowy koktajl pod palmą i cieszysz się słońcem. A raczej cieszysz się cieniem, bo słońca jest tu aż za dużo - od rana do wieczora nieustanna żarówa.

spływ przez Keralę

Miałem okazję dwukrotnie popływać sobie po rozlewiskach Kerali, pierwszy raz promem z aśramy Ammy do Alleppey (kilka godzin w samym środku batonika Bounty, woda, słońce i palmy kokosowe), potem też parę godzin na mniejszej łódce po kanałach wokół Alleppey, podglądając lokalną ludność, która łowi ryby, pierze i kąpie się z dzieciakami w wodzie. W jednej z lokalnych wiosek dostałem pierwszy raz jedzenie na liściu bananowca - tak tutaj tradycyjnie się jada, talerze to wynalazek dziwaków z północy ;-) Nie ma co gadać - jest naprawdę bardzo przyjemnie, idealne miejsce żeby spędzić wyluzowane, beztroskie wakacje.

lunch na liściu banana

Ja jednak ruszam już w dalszą drogę. Dziś autobusem do Kottayam, 45 minut drogi stąd, żeby zobaczyć jeden ze słynnych świątynnych festiwali, z całonocnym pokazem tańca Kathakali. A od środy do 30 marca - Vipassana - obóz medytacyjny w duchu pierwotnych nauk Buddy. 10 dni milczenia, medytacji, dwóch posiłków dziennie, wstawania o 4 rano i chodzenia spać o 8 wieczorem - myślę, że zrobi mi to tylko dobrze. I żeby Wam również było dobrze, z całego serca życzę. Do usłyszenia za jakiś czas!

sobota, 15 marca 2014

Aśrama

W końcu musiało do tego dojść, no bo czy jest bardziej indyjskie doświadczenie Indii niż wizyta w aśramie? Mówi się, że Indie są największym eksporterem duchowości na świecie, i coś w tym jest. Tutaj każdy żyje religią - w Indiach narodził się buddyzm, dżinizm, sikhizm, nie mówiąc o dziesiątkach odmian hinduizmu. Oprócz tego jest ponad 100 milionów muzułmanów, trochę chrześcijan oraz wielu wyznawców pierwotnych religii, praktykowanych przez ludność zamieszkującą lasy i puszcze centralnych części kraju.

Amma

Aśrama to miejsce poświęcone konkretnemu guru, który mieszka w niej i udziela nauk. Są aśramy większe i mniejsze, aktualnie znajduję się w Amritapuri, jednym z największych obiektów tego typu w Indiach. Tutaj guru jest Amma, tak zwana "Przytulająca Matka", słynna z tego, że udziela błogosławieństwa dosłownie przytulając ludzi. Potrafi w ten sposób przytulić kilka tysięcy osób dziennie (!). Miejsce robi wrażenie rozmachem, oprócz ogromnej hali gdzie Amma spotyka się z wyznawcami, mamy dziesiątki domków zamieszkanych przez wiernych, kilka obiektów gastronomicznych, szpital, wielką świątynię bogini Kali oraz dwa kilkunastopiętrowe bloki, gdzie mieszkają zarówno stacjonarni wielbiciele jak i odwiedzający goście. Wszystko w kolorze różowym, żeby było zabawniej. Od razu mówię - widok z blokowych balkonów jest obłędny, gdyż aśram znajduje się nad samym morzem, więc z jednej strony mamy morskie fale, a z drugiej las palmowy ciągnący się po horyzont. Teoretycznie nie można robić tu zdjęć, ale jako, że z natury jestem raczej niegrzeczny, to pokusiłem się o jedną fotę "z balkonu".

widok z balkonu

Życie w aśramie toczy się spokojnym torem - rano godzinna medytacja, potem śniadanie, różne prace życia codziennego, lunch, kolejna medytacja, podczas której Amma "przytula", wspólne śpiewy, obiad, lulu, spać. I tak codziennie, oprócz dni, w których Amma przytula od rana do wieczora. Wielu ludzi siedzi tu całymi miesiącami, bo jest naprawdę przyjemnie - nie można też nie wspomnieć, że koszt pobytu za dobę (z trzema wegetariańskimi posiłkami wliczonymi w cenę) to 250 rupii - czyli około 12 złotych, 50 groszy. Można więc mieszkać sobie tutaj przez 30 dni za łączną kwotę 375 złotych, jeśli dobrze liczę. Pomyślcie sobie ile to jest dla np. Szweda albo Niemca. Oczywiście za dodatkowe przyjemności (internet, kawa, czekoladowe brownie) płaci się osobno, no ale przecież wcale nie trzeba. Pokoje są zazwyczaj 3-4 osobowe i mają prysznic z ciepłą wodą. Jedynym dyskomfortem (jeśli można o tym mówić w ten sposób) jest to, że nie można pić alkoholu, palić papierosów ani zażywać narkotyków, no ale to standart w każdej aśramie. Dla mnie to plus, bo dzięki temu poznaje się ciekawszych ludzi - przepraszam za uogólnienie, ale imprezowe rozmowy po 5 browarach prawie zawsze są takie same, a tutaj interakcje są jednak bardziej zróżnicowane. Mieszkam w pokoju z 50-letnim Anglikiem, pewnie przy piwie gadalibyśmy o dziewczynach i futbolu, a tak dowiedziałem się o nim wielu ciekawych rzeczy - zarówno w kwestii jego podejścia do duchowości jak i bardziej ogólnych kwestii życiowych. Poznałem też dwie fajne Szwedki, które studiowały teatrologię w Sztokholmie, Amerykanina z Arizony, który włóczy się po Indiach odwiedzając aśramy oraz przesympatyczną parkę z Niemiec, którą zaciągnąłem tutaj z dworca autobusowego w Kollam :-)

Jak pewnie zdążyliście zauważyć - towarzystwo jest mocno międzynarodowe. Są oczywiście też ludzie z Kerali, zapatrzeni w Ammę jak w obrazek. Ja mam do niej stosunek bardziej zdystansowany - pięknie mówi o miłości, bardzo przyjemnie jest się do niej przytulić (miałem okazję dwa razy!) no i robi bardzo dużo w kwestiach humanitarnych, ale chyba nie mógłbym przyjąć jej jako swojego guru. Generalnie mam problem z guru - dlatego tak bardzo podoba mi się buddyzm, w którym zasadniczo nie czci się nikogo - nawet Budda jest tylko jak starszy kolega, który wskazuje drogę. Ewidentnie jednak w ludziach tkwi taka potrzeba - wystarczy spojrzeć na buddystów linii tybetańskiej, którzy jednoznacznie oddają cześć Karmapom czy też Dalaj Lamie. Ja wolę bardziej 'oldschoolowy' buddyzm, bliższy tradycji Theravady, gdzie większy nacisk położony jest na medytację i szukanie odpowiedzi w sobie, niż śpiewanie mantr i oddawanie czci komukolwiek. Będę miał zresztą okazję doświadczyć tego na własnej skórze już wkrótce - od 19 do 30 marca planuję kurs Vipassany, 10 dni odosobnienia medytacyjnego w jednym z ośrodków w Kerali. Bez telefonu, bez internetu - więc jeśli macie do mnie jakiś interes, to najlepiej teraz :-)

Przed Vipassaną wybieram się jeszcze na tzw. backwaters. Kerala jest poprzecinana ze wszystkich stron rzekami i kanałami, po których można pływać łodzią. Podobno rejs taką łódką to jedno z najprzyjemniejszych doświadczeń jakie można przeżyć w Indiach. Ponieważ generalnie lubię "wodne" wrażenia, chyba podaruję sobie znowu odrobinę luksusu, zanim rozpocznę medytacyjny obóz z pobudką o 4 rano, obowiązkowym milczeniem i dwoma posiłkami dziennie. A co!

PS. Login w kafejce internetowej aśramy to Amma od konca - taki żarcik pana z kafejki (ale serio!)
PPS. Byly pytania o wielblady na plaży - oto one:


piątek, 14 marca 2014

O cudach i wizycie w Kannurze.

Żeby nie było, że tylko theyyamy i rytuały pogańskie, miałem okazję doświadczyć też wrażeń bliższych naszej kulturze. W listopadzie ubiegłego roku w jednym z kościółków Kerali ponoć zdarzył się cud - w trakcie mszy na hostii ukazała się twarz Chrystusa. Rozsądny ksiądz nie użył jej w trakcie komunii, tylko schował, po czym przekazał do badania swoim przełożonym. W tym momencie hostia jest sprawdzana przez jednego z indyjskich biskupów, ale kościółek, w którym doszło do całego zdarzenia przez kilka miesięcy był oblegany przez wiernych. Słyszeliście o tym? Nie? No ja też bym nie usłyszał, gdyby nie moja mama (pozdrowienia mamo!), która znalazła gdzieś takie informacje i przykazała mi odwiedzić to miejsce w trakcie pobytu w Kerali. Akurat wyszło tak, że nocowałem dosłownie 20 kilometrów obok, więc stwierdziłem, że w sumie czemu nie - podskoczę i zobaczę.

Po półgodzinnej przejazdce rikszą, docieram na miejsce. Kościół Chrystusa Króla stoi na małym wzgórzu, nie jest zbyt okazały, ale przynajmniej czysty i zadbany. Po krótkich oględzinach spotykam księdza, który zaprasza mnie do swojego gabinetu i zaczynamy krótką rozmowę. Nie jest łatwo, bo tak jak wszyscy tutaj, mówi po angielsku z bardzo silnym akcentem malayalam, co powoduje, że rozumiem co drugie słowo, i to tylko pod warunkiem, że bardzo mocno się skoncentruję. To właśnie on odkrył wizerunek na hostii. Mówi o całym zdarzeniu dosyć spokojnie, twierdzi, że nie można mówić o żadnym cudzie, dopóki nie zostanie on ostatecznie potwierdzony przez Kościół. Zauważam, że na ręku ma złoty zegarek, co więcej - na stoliku przed nim leżą kolejne dwa takie same. Zastanawiam się - zawsze tak leżą, czy przygotował je specjalnie dla gościa z zagranicy, żeby pokazać jak bardzo jest zamożny? Obstawiam za drugą wersją, bo przez drugą część rozmowy cały czas ubolewa, że nie dostał wizy do USA. "Ta kobieta w konsulacie była okropna" mówi. "Nie dała mi wizy, bo podobno nie mam wystarczająco dużo pieniędzy, żeby utrzymać się w Stanach. A skąd ona może wiedzieć ile mam pieniędzy? Może mam ich znacznie więcej niż jest sobie w stanie wyobrazić" narzeka, cały czas świecąc tym złotym zegarkiem. No nic, żegnamy się sympatycznie, dostaję (za darmo!) święte obrazki, różaniec i zdjęcia świętej hostii. Czuję się trochę jakbym był na polskiej wsi w środku upalnego lata.

Od kilku dni nie widziałem żadnego białego człowieka. Kerala jest coraz bardziej popularnym celem turystycznym, ale bardziej jej południowa część, gdzie są słynne backwaters oraz plaże takie jak Varkala. Północna Kerala, czyli Malabar, to wciąż do pewnego stopnia terra incognita. To ciekawe, tym bardziej, że to właśnie tutaj kierowały się pierwsze ekspedycje z Europy, tutaj Portugalczycy budowali pierwsze osiedla, tutaj koncentrował się handel przyprawami. Do dzisiaj zresztą Malabar słynie z produkcji pieprzu, robi się tutaj też słynne papierosy bidi - małe, pachnące szlugi w paczuszkach za 15 rupii.

Jestem w stolicy Malabaru, mieście Kannur, i nieustannie czuję się obiektem zainteresowania miejscowych. Zazwyczaj przybiera to dosyć przyjazne formy, ludzie mijani na ulicy uśmiechają się do mnie i w charakterystyczny sposób kręcą głowami. Gorzej kiedy zbiera się grupka młodych chłopaków, którzy szepczą między sobą nerwowo, po czym zaczynają robić mi zdjęcia. To jest odrobinę żenujące, ale rozumiem ich, biały człowiek na ulicach Kannuru to trochę tak, jakby Blake Carrington wyszedł we własnej osobie z ekranu telewizora w Polsce lat osiemdziesiątych. Najprzyjemniej reagują dziewczyny - są naprawdę ładne i naprawdę ładnie się do mnie uśmiechają. Tak zalotnie troszeczkę. Po czym natychmiast uciekają z chichotem.



W Kannurze odwiedzam stary Fort, wybudowany przez Portugalczyków w 1507 roku. Była to jedna z pierwszych budowli obronnych zbudowanych przez portugalskich żeglarzy, potem odbita przez Holendrów, następnie zaś przejęta przez Anglików. Obecnie kontrolę nad fortem przejęły zakochane pary, które spotykają się tutaj, patrzą na morze i wymieniają czułe słówka. Ja też patrzę na fale Morza Arabskiego, muszę przyznać, że uwielbiam patrzeć się na morze, mógłbym robić to godzinami, jest w nieskończonej pustce morza coś, co niezwykle mnie pociąga. Po drugiej stronie wody jest Afryka, a ja myślę o chłopakach takich jak Vasco da Gama czy Pedro Alvares Cabral, gościach, którzy wypływali z portugalskich portów na drewnianych stateczkach, opływali Afrykę dookoła, przekraczali toń kolejnego morza i w końcu docierali do miejsca, w którym właśnie stoję. Jak wrócę do Polski, to chciałbym dowiedzieć się o nich czegoś więcej.

W Kannurze jest też plaża, plaża dosyć wyjątkowa. Przede wszystkim, żeby na nią wejść, trzeba kupić... bilet, który kosztuje 2 rupie (10 groszy). Po przejściu przez bramkę widać ładnie zadbany park, po którym przechadzają się Kannurzanie (?), po czym oczom okazuje się ... cmentarz. W dodatku cmentarz dosyć szczególny, bo ewidentnie znajdują się tu groby jakichś komunistycznych notabli. Sierp i młot forever!



Na samej plaży oczywiście nikt się nie opala, bo nie ma żadnych białych, a Hindusi generalnie się nie opalają. Nawet jeśli wchodzą do wody, to chłopaki w koszulkach i w tzw. gaciach po tacie, a dziewczyny w pełnym sari. Podobnie oczywiście muzułmanie, których w Kannurze jest swoją drogą zaskakująco dużo. Nie ma opalania, nie ma kąpieli, są za to wielbłądy. Dla samego tego widoku warto było tu przyjechać. No bo widzieliście kiedyś wielbłądy na plaży? 

środa, 12 marca 2014

Theyyam - bogowie tańczą

Kiedy Krzysztof Kolumb wyruszył w swoją morską podróż, jego głównym celem, oprócz szerzenia chrześcijaństwa, było znalezienie alternatywnego sposobu na import indyjskich przypraw. Chciał dotrzeć na wybrzeże Malabarskie, które wówczas, podobnie jak dziś, słynęło z wybitnego pieprzu, kardamonu i innych tego typu zabawek. Krzysztofowi się nie udało (miał dobrą wymówkę - nowy kontynent na drodze), ja natomiast właśnie do Malabaru dotarłem.



Nocny pociąg z Goa zatrzymał się na chwilę na malutkiej stacji Kannapuram, gdzie miałem spotkać się z człowiekiem, który przybliży mi sekrety typowych dla regionu tańców - rytuałów, znanych jako theyyam. Oczywiście stacja była kompletnie pusta, ruszyłem więc wolnym krokiem w stronę wyjścia. Tutaj pierwsze zaskoczenie - pod dworcem stały cztery ryksze, jeden z kierowców rzucił na mnie znudzone spojrzenie, drugi nie uniósł nawet wzroku znad gazety, pozostała dwójka smacznie spała. Cóż za różnica w porównaniu z rzeczywistością dworców północnych Indii, gdzie biały człowiek jest w ciągu kilku sekund otoczony nerwowo gestykulującymi mężczyznami w różnym wieku, którzy wrzeszczą na siebie i próbują namówić do natychmiastowego skorzystania z usług ich trzykołowych wehikułów. Po chwili podszedł do mnie młody człowiek i zapytał czy jadę do hotelu Thapasya. Ponieważ byłem umówiony na podróż do zagubionej w dżungli wsi, a nie do hotelu, odpowiedziałem mu grzecznie, że nie. Nie znał zbyt dobrze angielskiego, zaś moja znajomość malayalam, języka Kerali, równa była zeru. Staliśmy więc dalej w coraz bardziej palącym słońcu, przyglądając się sobie ukradkiem. Ja byłem jedynym białym na stacji. On był jedynym człowiekiem, który na kogoś czekał. Po chwili było jasne - jednak jadę do hotelu Thapasya.

Po półgodzinnej podróży dotarliśmy na miejsce. Okazuje się, że zostałem ulokowany w czymś na kształt domu pielgrzymkowego.  Za rogiem znajdowała się świątynia lokalnego bóstwa o imieniu Muthappan, wesołego ludowego bożka, który lubi wypić sobie trochę rumu z kokosa, opiekuje się psami a poza tym dwa razy dziennie wciela się w jednego z miejscowych, żeby odbyć rytualny taniec, pobłogosławić wiernych a przy okazji napić się troszkę i zjeść smażoną rybkę. Jak powiedział mi kilkanaście minut później jeden z miejscowych: "To jedyny bóg w Indiach, który istnieje naprawdę. Je, pije i tańczy. Inni bogowie są tylko na obrazkach". Dobry początek!

Zanim mam możliwość poznać bliżej Muthappana, mój kierowca zabiera mnie na pierwszy theyyam. Jedziemy przez wioski i wioseczki Kerali, otoczeni wszechobecną, intensywną zielenią oraz palmami kokosowymi.  Od czasu do czasu mam okazję zaznać też kolejnego wyjątkowego smaku tego regionu - co jakiś czas mijamy plakaty z sierpem i młotem, wizerunki Lenina i Che Guevary oraz inne insygnia komunizmu - w Kerali od lat rządzi partia komunistyczna, na zmianę z Kongresem co prawda, ale trzyma się bardzo mocno. Jak widać, w sercach ludności również!



W końcu dojeżdżamy do wsi w środku lasu, do której nigdy w życiu nie trafiłbym sam. Theyyam toczy się tam już od kilkunastu godzin, docieramy na samo zakończenie. Bogowie, którzy wcielili się w ciała trójki niedotykalnych, siedzą pod świątynią i udzielają błogosławieństw. Otoczeni wianuszkiem wiernych udzielają porad, tłumaczą różne życiowe zawiłości, dotykają czół świętym proszkiem, zrobionym z kurkumy. Wygląda to mniej więcej tak:


Po godzinie błogosławieństw wstają jeszcze na ostatni taniec. Postacie przyodziane w niezwykle kolorowe, ciężkie stroje, wirują do dźwięków muzyki, otoczeni przez braminów, którzy dbają o ich komfort a także ludność, która przybyła zobaczyć ten rytuał z okolicznych wiosek, często idąc pieszo przez wiele kilometrów. Widać, że to poważne, religijne przeżycie. Na mnie ogromne wrażenie robi pradawność tych praktyk, mieszkańcy północnej Kerali oglądają tańce opętanych przez bogów od kilku tysięcy lat, pomimo inwazji wedyjskich aryjczyków, muzułmanów, chrześcijan i innych religii, oni wciąż kultywują te rytuały, głęboko wierząc w ich moc. Rzadko zdarza się mieć możliwość zobaczyć formę sztuki powstałą u zarania dziejów, kiedy jeszcze nie wiadomo było czy to spektakl, czy też autentyczna ceremonia religijna, czy to tylko aktorzy, czy też naprawdę w ich ciała wcieliło się bóstwo. Z pewnością jest to jedno z tych doświadczeń, które pozostaną ze mną do końca życia.

theyyam
 Wieczorem jedziemy zobaczyć inny theyyam. Pora dnia bardziej odpowiednia, bo w Kerali mamy obecnie ponad 30-stopniowe upały i dużą wilgotność powietrza, co powoduje, że w ciągu dnia bardzo ciężko się żyje. Poza tym wieczór dodaje też klimatu ceremoniom. Mam okazje obserwować przygotowana do rytuału. Trójka mężczyzn jest malowana, pokrywana siatką skomplikowanych wzorów, oraz ubierana w specjalne kostiumy. Jeszcze są ludźmi, dopiero kiedy cały strój będzie gotowy, rozpoczną taniec i wtedy bóstwo wejdzie w ich ciała. Zaczyna się od opętańczego rytmu na bębnach, do którego dołączają się bramini, dodając pojedyncze dźwięki na specjalnych muszlach. Jeden z nich zapala też ognie, które wirują w powietrzu wraz z tancerzami powoli wchodzącymi w trans. Wszyscy patrzą w skupieniu, niektórzy filmują smartfonami (to trochę ujmuje klimatu, hehe), a tańczący mężczyźni coraz mniej wyglądają na ludzi, a coraz bardziej na wściekłych bogów, którzy przyszli do nas z zaświatów. Jestem w samym środku ceremonii, sięgającej wiekiem neolitu, jedyny biały wśród zapatrzonych ciemnych twarzy. Tutaj mało kto mówi po angielsku, nikt nie słyszał ani o Bobie Marleyu ani o The Beatles ani tym bardziej o Radiohead. I chciałbym, żeby tak pozostało jak najdłużej, chociaż wszechobecny internet (każdy z telefonem komórkowym!) powoli globalizuje wszystko.

publiczność czeka
 Następnego dnia rano wstaję o 5.00., ponieważ powiedziano mi, że theyyam odbędzie się w świątyni Muthappana, która jest tuż obok mojego hotelu. Jest jeszcze ciemno, cicho i pusto, zastanawiam się czy kogoś w ogóle w tej świątyni zastanę. Idę przez opustoszałą wioskę, na niebie jeszcze trochę gwiazd, w końcu dochodzę na miejsce. Świątynia jest pełna po brzegi. Mieszkańcy mojej wsi stoją wpatrzeni a ich Muthappan, wraz z towarzyszącym mu drugim bóstwem, tańczą.




poniedziałek, 10 marca 2014

Theyyam - słowo wstępne

Koniec plaży, koniec opalania, koniec kokosów i fish vindaloo. Przynajmniej na jakiś czas. Przyszedł czas na poważne badania kulturowe, a poniekąd jeden z głównych punktów mojego wyjazdu. Nocny pociąg zabierze mnie z Goa do północnej Kerali, a konkretnie do Malabaru, regionu do którego w sumie mało kto się zapuszcza. Jadę zobaczyć Theyyam, czyli bardzo wyjątkową mieszankę teatru i rytuału religijnego. Theyyamy odbywają się na terenie całego Malabaru, ale głównie w małych wioskach, do których czasami nie dojeżdża nawet autobus. Na czym to polega? Trudno streścić w kilku zdaniach, obrzędy trwają zazwyczaj całą noc i w ich trakcie kilku uczestników przyjmuje do swojego ciała boga. To znaczy - jednego z hinduistycznych bogów. Przed rozpoczęciem ceremonii uczestnicy są przebierani i szczegółowo malowani, żeby przybrać taką postać, którą bez wątpienia bóg rozpozna. Żeby było jeszcze ciekawiej - tylko ludzie należący do kasty niedotykalnych mogą stać się "boskimi naczyniami".

uczestnik Theyyamu





Theyyamy są w Malabarze bardzo ważną częścią kultury, dają możliwość ludności wiejskiej na "bezpośredni" kontakt z bóstwem, które błogosławi, udziela rad, daje pociechę. Badacze uważają, że te rytuały funkcjonują na tych terenach od tysięcy lat, sięgając czasów neolitycznych i kultu pierwotnych bóstw przyrody. Wrzućcie sobie hasło theyyam na YouTube, wychodzi mnóstwo bardzo fajnych filmików :-)

Będę tam przez jakieś trzy dni i podejrzewam, że nigdzie nie będzie wifi, tak więc to tyle na razie - do usłyszenia za jakiś czas! Przypominam też, że jeśli podoba Wam się to co piszę, to udostępnijcie bloga, nawet na facebooku - zawsze przyjemniej, kiedy ma się trochę więcej czytelników :-)

ostatnie chwile w Palolem - pozdrowienia!


niedziela, 9 marca 2014

Palolem, lol

A więc dotarłem do Palolem. Po dwóch godzinach podróży dwoma autobusami, za łączna kwotę około dwóch złotych, przeniosłem się z post-portugalskiego Panjim do rajskiego Palolem. Take me down to the paradise city, śpiewał kiedyś Axl Rose, no i właśnie czuję się, jakby ktoś mnie do takiego miejsca zabrał. Zasadniczo Palolem składa się głównie z dosyć rozległej plaży, okolonej długim rzędem palm. Wdłuż linii drzew rozciągają się małe chatki, knajpki, tudzież sklepiki oraz salony masażu ajurwedyjskiego. Podobało mi się w Anjunie, ale rację muszę przyznać wszystkim, którzy mówili, że dopiero Palolem zrobi na mnie wrażenie.



W Palolem po raz pierwszy wszedłem do Morza Arabskiego. Niestety w Anjunie dopadło mnie paskudne przeziębienie, i z zasmarkanym nosem nie chciałem się moczyć. Klasyczny efekt uboczny podróżowania pociągiem w klasie z klimatyzacją - z ponad 30 stopniowego upału wchodzi się do wagonu, który bardzo szybko zmienia się w pędzącą po szynach lodówkę. No cóż, fajnie jest się znowu popluskać, popływać, poskakać przez fale. A potem na brzeg i zamówić zmiksowany od ręki napój mleczno - kokosowy z lodem. Za cztery złote polskie.

Postanowiłem skorzystać również z okazji, że między chatkami znajdowało się mnóstwo punkcików oferujących ajurwedyjskie masaże. Muszę przyznać, że bardzo podoba mi się ajurweda. To starożytna nauka o zdrowiu, korzeniami sięgająca jeszcze czasów wedyjskich, do dzisiaj funkcjonuje w Indiach jako poważna konkurencja dla zachodniej medycyny. Nie będę tutaj szczegółowo opowiadał na czym ajurweda polega (zapytajcie wujka google'a), generalnie w tym systemie dzieli się ludzi na trzy typy, według tego jak wyglądają, jak się zachowują itd. itp. Dopiero po ustaleniu typu danego człowieka, stosuje się odpowiednie środki zaradcze (zioła, dieta, masaże itd.). Jest w tym mnóstwo profilaktyki, ale są w ajurwedzie także elementy mocno zaawansowane, na przykład operacje chirurgiczne. Tak czy siak - ajurwedyjski masaż to niezwykle przyjemne doświadczenie. Człowiek jest polewany rozmaitymi olejami, w dodatku ciepłymi, które są następnie wcierane w ciało. Na początku czułem się trochę nieswojo, leżąc nago w kokosowej chatce nad brzegiem morza, ugniatany przez starszego Hindusa z wąsem. Chłopak jednak zrobił to full profesjonalnie, po godzinie czułem się jak nowo narodzony. Ucięliśmy sobie potem pogawędkę, jest z Kerali (Kerala to prawdziwa mekka ajurwedyjskich nauk), co roku przyjeżdża z kolegami do Palolem, zarabia kasę i wraca do siebie. Narzekał troszkę, że odkąd jest żonaty, to nie może już tyle czasu spędzać w pracy co kiedyś. Widać, że lubi tę robotę :-) Oczywiście musiała nastąpić wymiana kontaktów facebookowych, więc kolega Satheesh Sadasivan, który przez godzinę międlił moje ciało, jest też oficjalnie moim znajomym.


mój kolega Santeesh, zdjęcie z fejsbunia


W jednej z plażowych knajpek poznałem też rodowitego Goańczyka, o uroczym imieniu Tutu. Tutu mieszka sobie w Palolem, i przez cały turystyczny sezon pracuje w restauracji Rockit, podając gościom piwo i wściekle ostre vindaloo. Wymieniliśmy kilka uprzejmości w hindi, czym zdobyłem jego serce. To niezwykłe, jak Hindusi się cieszą, kiedy powie się do nich kilka zdań w ich języku. Niby ojczystym językiem Tutu jest konkani, ale tak naprawdę każdy tu zna hindi, podobnie jak rosyjski był znany wszystkim mieszkańcom byłego ZSRR. Znajomość hindi oznacza, że interesujesz się Indiami trochę bardziej, chcesz dowiedzieć się więcej o ludziach, i oni to naprawdę doceniają. Dla takich chwil warto było przez dwa lata chodzić na kurs, abstrahując od faktu, że samo chodzenie na kursy językowe jest frajdą :-) Tutu opowiada mi o codziennym życiu w Goa, co robi kiedy skończy się turystyczny sezon (łowi ryby), dzieli się ze mną swoimi przekonaniami religijnymi (jest hinduistą, uwielbia Ganeśę), nabija się też troszkę ze swojego kolegi zza baru, który jest Nepalczykiem. Pod koniec rozmowy wyznaje mi, że nigdy w życiu nie wyjechał jeszcze z Goa. Pytam go, co chciałby zobaczyć, gdyby miał taką możliwość. Na początku nie chce odpowiedzieć, trochę sie broni, ale postanawiam go przycisnac. "No powiedz, co byś chciał zobaczyć, gdybyś mogł wyjechać z Goa", pytam ponownie.
"Chciałbym zobaczyc śnieg", mówi, lekko zawstydzony.



sobota, 8 marca 2014

Bom dia, estamos em Portugal.

W Indiach możliwości noclegowych nie brakuje. Można spać bardzo drogo, można średnio, można też prawie za darmo. Co ciekawe, wyższa cena wcale nie musi oznaczać wyższej jakości. Nie ma raczej opcji typu pole namiotowe, przynajmniej ja nigdy nie widziałem, rozbijanie się na dziko też nie jest chyba najlepszym pomysłem (dzikie zwierzęta, owady i inne robale występują w znacznie większej skali niż w Europie). Wielkim błogosławieństwem dla podróżujących ludzi z Zachodu jest fakt, że Hindusi sami bardzo lubią turystykę, w związku z czym w każdym mieście i miasteczku można znaleźć dziesiątki hotelików i guesthouse'ów po bardzo przystępnych cenach. Czasem można też znaleźć fajny pokój "przy rodzinie" co pozwala zobaczyć lokalną kulturę trochę bliżej.

Generalnie hotele, które mnie interesują należą do dwóch typów. Po pierwsze miejsca sprofilowane na zachodniego turystę, hostele i guesthouse'y gdzie znużony podróżą białas znajdzie czystą pościel, papier toaletowy w łazience i jeszcze wifi, żeby sprawdzić facebooka i wrzucić notkę na bloga ;-) Takie miejsca są najlepsze i często niedrogie, jedyny ich feler polega na tym, że nie zawsze i nie wszędzie są. Kiedy nie ma tego typu hoteli, trzeba kombinować w miejscach przeznaczonych dla Hindusów - i tu mamy znowu dwa typy. Typ pierwszy, to wypasione hotele pięciogwiazdkowe, gdzie wszystko błyszczy i lśni, ale ceny są zazwyczaj dosyć zaporowe. Typ drugi to hotele dla biedniejszej klasy średniej. Mają one właściwie jedną tylko zaletę - stosunkowo niską cenę. Poza tym zazwyczaj jest dramat. Pomimo tego, że nazwa sugeruje produkt najwyższej jakości (Luxury Inn, Paradise Resort itd.), realia często powodują prawdziwy szok kulturowy. Normą jest to, że jest po prostu brudno, kibel nieposprzątany po poprzednim użytkowniku, ściany pokryte tajemniczymi smugami, podłoga NIGDY chyba nie myta. Hindusom ewidentnie to nie przeszkadza, czasami mam wrażenie, że oni tego nawet nie widzą. Można zastosować tutaj dwie taktyki - albo zrobić potworną awanturę, wezwać gościa z recepcji i kazać mu posprzątać (co zazwyczaj sprowadza się do przetarcia podłogi brudną szmatą) albo przyjąć postawę mentalnego zen i po prostu zaakceptować zastane realia. Zdarzają się sytuacje, że zostajemy w jakimś miejscu tylko na jedną noc, żeby złapać poranny pociąg albo autobus w inny rejon Indii, i wtedy można pewne rzeczy zwyczajnie pominąć milczeniem. Chociaż nie zawsze jest łatwo - do końca życia nie zapomnę pewnego hotelu w mieście Haridwar, gdzie na podłodze znajdowały się mysie bobki a w pościeli umościły się imponujących rozmiarów karaluchy. Był za to telewizor podłączony do kablówki emitującej wszystkie kanały wszechświata. This is also India, my friend! Oczywiście w tego typu miejscach zazwyczaj ląduje się podróżując "na spontanie". Wystarczy odrobina czasu poświęcona na czytanie recenzji miejsc noclegowych w internecie, żeby uniknąć podobnych min. W świecie portali takich jak Hostelworld czy Trip Advisor, bardzo łatwo można porównać różne oferty i wybrać dla siebie coś najbardziej odpowiedniego.  

W trakcie tegorocznej podróży mam raczej szczęście. Ogólnie rzecz biorąc, z pewną taką nieśmiałością muszę stwierdzić, że Hindusi zrobili coś w temacie karaluchów. Jeszcze kilka lat temu były one normą w hotelach, restauracjach tudzież na dworcach kolejowych, natomiast w tym roku nie widziałem jeszcze ani jednego! Zastanawiam się, czy nie jest to kwestia coraz bardziej rozpowszechniającej się blogosfery. Jeśli w co drugim anglojęzycznym blogu podróżnicy rozpisują się na temat karaluchów, to może lokalni spece od turystyki poszli po rozum do głowy i dotarło w końcu do nich, że biały człowiek za karaluchami nie przepada? Tak czy siak - postęp jest ogromny, nie chcę zapeszać, ale wygląda na to, że spanie w hotelu przy włączonym świetle (żeby karaluchy myślały, że jest dzień i nie wychodziły) odchodzi raczej w przeszłość :-)



spocony i po nocy w pociągu - bingo!


W trakcie pobytu w Anjunie spałem w bardzo specyficznym miejscu, które nazywało się Prison Hostel. Pomysł bardzo prosty - budynek ucharakteryzowany na więzienie, kraty i drut kolczasty, obowiązkowe zdjęcie z profilu dla każdego odwiedzającego, a w środku lodóweczka z zimnym piwem i nieustająca zabawa. Wszystko czego młody backpacker potrzebuje - ciepła woda, czysta pościel, darmowy internet i hektolitry piwa. Nie jest to do końca mój klimat, ale postanowiłem podejść do tego antropologicznie:-) Spodziewałem się mocno mieszanego narodowościowo towarzystwa, ale ku memu zdziwieniu prawie wszyscy "więźniowie" byli Anglikami płci obojga, oprócz tego paru Australijczyków, dwie dziewczyny z Meksyku, Niemiec i jeden ziomek z Kanady. Zero Rosjan - oni mają swoje miejsca, gdzie trzymają się razem, ewidentnie nikt też nie chce za bardzo integrować się z nimi - miałem okazję podsłuchać rozmowę dwóch Angoli, którzy powiedzieli, że wyszli z jednego z klubów, bo za dużo w nim było Rosjan. Wszyscy się ich tu chyba trochę boją - nie wiem czy słusznie, bo z tego co widziałem to głównie zajmują się sączeniem browarków na plaży w towarzystwie pięknych niewiast. Oczywiście też Rosjanek. 

Miałem okazję poznać grupkę podróżników z Londynu, trzy młode dziewczęta i dwóch chłopaków. Upiliśmy się zdrowo pewnego wieczora, stwierdziłem, że jak już jestem w takim miejscu, to grzechem byłoby chociaż raz nie sponiewierać się jak na białego backpackera przystało. Graliśmy w tzw. "drinking games", nie spotkałem się z tym za bardzo w Polsce, ale ponoć w Londynie to jest bardzo na topie. Generalnie zabawa polega na tym, że ciągnie się karty i każda oznacza jakieś zadanie do wykonania - dopiero po spełnieniu tych wymagań można się napić. Albo można kazać pić komuś innemu. Zasady trochę złożone, ale w sumie - czemu nie? Tak czy siak - był to fantastyczny trening językowy, bo jednym z zadań do wykonania było tworzenie ad hoc absurdalnych wierszyków po angielsku, a jako, że miałem do czynienia z native speakerami, nie było łatwo. Z dumą donoszę, że nie przegrałem ani razu :-)


kościół w Panaji


Teraz jestem w Panjim, stolicy Goa, a zarazem najbardziej portugalskim mieście jakie widziałem poza Portugalią. Czasami aż zaskakuje przejeżdżająca znienacka riksza - co ona tutaj robi, przecież riksze są w Indiach? ;-) Miasteczko jest senne i leniwe, w ciągu dnia obowiązkowa sjesta, za to wieczorem wszystko ożywa, otwierają się dziesiątki knajpek z jedzeniem i alkoholem. Dziwne jest to Panjim - niby stolica stanu, ale nie wygląda na stolicę czegokolwiek. Przypomina mi trochę Radom - nie jest wystarczająco duże, żeby klasyfikować je jako obiekt wielkomiejski, ale nie jest też tak małe, by traktować je jako prowincjonalone miasteczko. Złoty środek po prostu :-) Poza tym wszędzie biało-niebieskie domki, nie brakuje też kościołów. Szczególnie jeden robi wrażenie - Kościół Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny z 1541 roku, który znajduje się na szczycie góry i kiedyś witał portugalskich żeglarzy, docierających do Goa po wielomiesięcznej podróży z ojczyzny. Do dziś zresztą są w nim msze po portugalsku - niestety tylko w niedzielę. Niestety - bo chętnie wybrałbym się, nawet po to, żeby posłuchać mojego ulubionego języka, a przy okazji zobaczyć pozostałych tutaj potomków kolonizatorów. Pewnie już przynudzam na ten temat, ale naprawdę bardzo zaskoczył mnie charakter Panjim - to po prostu kolejna Lizbona, kolejne Porto. Tak jakby to nie były Indie, tylko portugalskie miasto z silną hinduską mniejszością.


Goa to jedyny stan w Indiach gdzie silnie funkcjonuje chrześcijaństwo - jeszcze jedna "pamiątka" po Portugalczykach


Jutro z rana śmigam dalej. Kierunek - południowe Goa i ponoć najładniejsza tutaj plaża, czyli Palolem! A jak będzie nudno to najwyżej wrócę, bo kurs autobusem z jednego końca Goa na drugi to wydatek rzędu 2 polskich złotych.

czwartek, 6 marca 2014

Goa!

Kiedy dwa lata temu podróżowałem po północnych Indiach, przyszła mi do głowy pewna obserwacja. Z moją ówczesną dziewczyną przedostawaliśmy się z Delhi do Pendżabu, potem do Kaszmiru, a na koniec do Ladakhu. Niby zmienialiśmy tylko stany albo regiony, ale różnice między nimi były bardzo wyraźne. Inna była architektura, stroje, religie, języki. Tak naprawdę wrażenie było takie, jakbyśmy zmieniali kraje. Pomyślałem sobie wtedy, że Indie są trochę jak dawny ZSRR, to zlepek wielu różnych narodowości zarządzanych centralnie z Delhi, tak jak kiedyś ZSRR zarządzany był z Moskwy. Trudno powiedzieć, że Indie to jakiś byt narodowy, pomimo tego, że rząd bardzo próbuje takie wrażenie stworzyć. Wielu mądrych ludzi zastanawiało się jaki jest wspólny mianownik tych dziesiątek narodowości, które tworzą państwo Indie. Wniosek, do którego niezależnie dochodzili, był taki - tym co spaja Indie jest właściwie tylko hinduizm, który dominuje od Himalajów aż po południowe stany oraz... miłość do Bollywood. Coś w tym jest :-) Ja bym dodał jeszcze sari, które wszędzie z lubością noszą kobiety, oraz zamiłowanie do wzbogacania posiłków ogromną ilością przypraw.

Wczoraj rano nocny pociąg z Bombaju dowiózł mnie do takiego właśnie małego, osobnego kraiku. Nazywa się on Goa, i jeszcze w 1961 roku stanowił zamorską posiadłość Portugalii. Wpływy portugalskie są wciąż mocno widoczne - przede wszystkim w architekturze, wszystkim, którzy kochają białe domki i kościołki Portugalii Goa spodoba się natychmiast. Mieszkańcy Goa mają bardzo ciemną skórę, są wysocy, dumni a mężczyźni noszą piękne wąsy :-) Nie mają wiele wspólnego z Hindusami z północy, mówią w języku konkani i posiadają własną, unikalną kulturę. Są niezwykle mili i wyluzowani, kiedy idzie się rankiem przez wioskę najzwyczajniej w świecie kłaniają się i mówią "good morning". Nie "hello, sir, look my shop" tylko "good morning" właśnie. Chciałbym się kiedyś dowiedzieć o nich czegoś więcej.



 Oprócz tego w Goa są palmy, morze i nieustannie świeci słońce. Nic dziwnego, że jest to część Indii szczególnie ukochana przez turystów i niezależnych podróżników - kiedy wysiadłem z dworca kolejowego i ruszyłem taksówką w stronę Anjuny, jedyna myśl, która mnie prześladowała była taka - dlaczego zmarnowałem tyle lat swojego życia i nie przyjechałem tu wcześniej? Wrażenie pogłębiło się, kiedy znalazłem się nad samym morzem - piękne plaże otoczone palmami kokosowymi, dziesiątki barów i restauracji, a w nich fantastyczny wybór potraw kuchni indyjskiej i portugalskiej - ale w indyjskich cenach :-) Taki klimat panuje mniej więcej na całej długości goańskiego wybrzeża - różnice są tylko w specyfice przyjeżdżających tam gości. Są plaże zaanektowane przez silną społeczność Rosjan, są plaże zagospodarowane pod kątem turystów "all inclusive", są też plaże mniej lub bardziej "alternatywne", gdzie prym wiodą młodsi (i starsi) hippisi z dreadami i w kolorowych ciuchach. Takim właśnie miejscem jest Anjuna. To było jedno z tych kultowych miejsc, do których jeździli hippisi w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, zostając często na długie miesiące, a nawet lata. Kompletnie się temu nie dziwię - nieustanna piękna pogoda, wyluzowany klimat, śmiesznie niskie ceny, miłe towarzystwo - sam bym się na ich miejscu stamtąd nie ruszał. Dzisiaj Anjuna jest oczywiście bardziej skomercjalizowana, stoi kilka hoteli dla klasy średniej, nie brak też droższych barów przy plaży, gdzie można sączyć kolorowe drinki. Atmosfera jest jednak nadal bardzo luźna, zadziwia ilość mężczyzn i kobiet koło sześćdziesiątki, którzy śmigają na motocyklach z domków na plażę, żeby sączyć piwo albo owocowe soki z wielkim uśmiechem na twarzy. Mają kolorowe ciuchy, tatuaże, resztki długich włosów - ewidentnie część z nich jeździ do Goa od wczesnych lat siedemdziesiątych. Widziałem dzisiaj fantastyczną rodzinkę - chłopak i dziewczyna, oboje około 30 lat, z dwójką małych dzieciaków i z rodzicami siedzieli sobie w knajpce, wcinali obiad i popijali ananasowe lassi. Wszyscy w "alternatywnych" ciuchach i z bananem na twarzy. Goa łączy pokolenia!

Gdyby wyciągać wnioski na temat muzycznych upodobań Goańczyków z tego co leci w nadmorskich knajpkach, to można by wysnuć wniosek, że ludową muzyką Goa jest ... reggae. Wiem, że nie wszyscy lubicie reggae, ja też nie zawsze mam nastrój, ale jakże ono tu pasuje! Wieczorem usiadłem sobie w jednej z małych restauracyjek na plaży, zamówiłem wybitną rybę w sosie ziołowym (fish xacuti), odrobinę rumu Old Monk (najpopularniejszy z mocnych trunków w Indiach) i patrzyłem na zachodzące słońce odpływając przy muzyce Marleya. Cheesy? Oczywiście, że cheesy, ale co z tego, jeśli czujesz się przy tym bezbrzeżnie szczęśliwy? Do pełni szczęścia brakowało tylko równie wybornego towarzystwa - mam nadzieję, że dacie się kiedyś wyciągnąć na jakiś wspólny wyjazd. To tak naprawdę wcale nie jest tak daleko.


wtorek, 4 marca 2014

Dharavi slum

Było brudno i śmierdziało. W czarnym błocie poruszały się przeraźliwie chude istoty, a lepianki w których mieszkały wyglądały jakby zaraz miały się rozpaść. Zewsząd patrzyły na mnie białka oczu, czułem rosnące napięcie, kiedy nagle ktoś wyjął zza pasa nóż...

Tak mogłaby zacząć się relacja z Dharavi, największego slumsu Bombaju, podobno także największego w całej Azji. Problem tylko w tym, że byłaby to kompletna nieprawda. Dharavi nie różni się znacząco od przedmieść wielkich indyjskich miast, jeśli byliście kiedyś na obrzeżach Delhi (no wiem, nie byliście), to wygląda to bardzo podobnie. Dharavi to niezwykle zaradna społeczność, która świetnie sobie radzi w Bombaju, głównie przetwarzając odpadki, ale robiąc to niezwykle sprawnie. Podobno generują roczny obrót w wysokości około 650 milionów dolarów! Oczywiście warunki do życia nie są różowe, domki zajmują minimalną powierzchnię, dużo zbudowanych jest z cegły i blachy falistej, brakuje bieżącej wody i odpływu ścieków, ale ludzie jakoś sobie z tym radzą.

Dharavi


Moim przewodnikiem po Dharavi był Mohammed, młody chłopak, który na własną rękę oprowadza ludzi po slumsie. Nie jest agentem żadnego biura podróży, po prostu mieszka tam i zna teren jak własną kieszeń. Gdybyście kiedyś mieli ochotę skorzystać z jego usług, to piszcie maila na adres md.sadique3@gmail.com. Możecie powołać się na mnie (w jego świadomości funkcjonuję jako Simon from Poland). Mohammed odbiera mnie z dworca kolejki podmiejskiej i śmigamy razem do miasta w mieście. Pokazuje mi zakłady przetwarzające butelki i metalowe puszki, tudzież punkty produkujące skórzane torby. Mnie bardziej jednak interesuje codzienne życie mieszkańców a także sam Mohammed, zadaję mu więc wiele niewygodnych pytań. Z imienia wynika, że jest muzułmaninem, ale pytam grzecznie czy to prawda. Patrzy na mnie z lekkim przestrachem, ale potwierdza. Proszę go, żeby opowiedział mi trochę o swojej religii, zaczynamy rozmawiać o różnych odłamach islamu i o ich wzajemnych relacjach. Chłopak jest zdumiony, że wiem cokolwiek na ten temat, ponieważ, jak sam mówi, 90% odwiedzających go "klientów" zupełnie nie interesuje się religią i od razu deklaruje się jako osoby niewierzące (co jest bardzo trudne do przełknięcia dla każdego mieszkańca Indii). No cóż, religie to mój główny konik, oprócz muzyki i języków, mamy więc o czym rozmawiać. Mohammed jest coraz bardziej zachwycony moją "ogromną wiedzą na temat islamu" (trochę przesadza), oczy mu się świecą i w końcu mówi. "Przyjacielu, wiesz na ten temat tak wiele, że to nie może być przypadek, Allah prowadzi twoje kroki i chce otworzyć twoje serce. Pójdziesz do mnie do domu i porozmawiamy o islamie z moim starszym bratem".

Czemu nie? Idziemy jedną z wąziutkich uliczek, wchodzimy do domku, siadamy na podłodze i czekamy na brata. Ponieważ długo nie przychodzi, Mohammed idzie go poszukać. "Przyjacielu, nie chcę, żebyś się nudził, więc włączę telewizor" mówi mi. Nastawia kanał sportowy i ucieka. Dopiero po chwili dociera do mnie absurdalność całej sytuacji. Siedzę zupełnie sam w mieszkanku znajdującym się w samym środku gigantycznego slumsu. Oglądam mecz w telewizji. Olympique Lyon gra z Montpellier. Do przerwy 0:0.

Po jakichś 15 minutach Mohammed wraca z bratem (wynik meczu bez zmian). Wchodzimy do pokoju obok i zostaję poddany religijnej indoktrynacji. Są niezwykle przejęci, ewidentnie widać, że religia stanowi absolutne centrum ich życia. Generalnie chłopaki mają duży szacunek dla chrześcijaństwa (deklaruję się jako chrześcijanin, żeby uprościć sprawy), właściwie twierdzą, że islam i chrześcijaństwo to ta sama religia, jedyny problem polega na tym, że pomyliło nam się w kwestii tego kto jest ostatecznym posłańcem Boga. Jezus był ok, ale to Mahomet miał ostatnie słowo, muszę tylko to zaakceptować i rajskie przyjemności staną przede mną otworem. Powiedziałem, że się zastanowię. "Spokojnie, spokojnie, przyjacielu. Nie ma pośpiechu." mówi Mohammed. "Tylko pamiętaj, że możesz umrzeć nawet jutro, a wtedy będzie już za późno". Potem dodaje ściszonym głosem. "Islam i chrześcijaństwo są ok, ale ci hinduiści to świry. Jak mogłoby być tylu bogów naraz? Przecież zaraz pokłóciliby się ze sobą".

mój kolega Mohammed - palec oznacza, że jest tylko jeden Bóg


Żegnamy się serdecznie, wypijam szklaneczkę czaju z tatą Mohammeda i wracam do siebie. Nieopodal mojego hotelu zjadam szybką zupkę i wypijam kawę w zoroastriańskiej knajpce, prowadzonej przez Parsów, wyznawców Zaratustry. Kawę podaje mi brat-bliźniak Freddiego Mercurego (ten sam wąs, ta sama końska szczęka). Mercury też był Parsem, pochodzącym z Bombaju, więc to podobieństwo wcale nie musi być dziełem przypadku. I jak tu nie kochać Indii?

poniedziałek, 3 marca 2014

sleeper train z Waranasi do Bombaju

Jednym z większych dla mnie problemów przy pisaniu tego bloga jest to, że nie wiem do końca kto jest moim odbiorcą. Czy mam pisać o tym, że w indyjskich miastach jest wszędzie dziki tłum a krowy chodzą wolne po ulicach, czy też raczej jest to powszechnie znany fakt? Czy ma sens tłumaczenie czym różni się pociąg klasy AC od sleepera, czy raczej każdy czytelnik to kojarzy? Czy warto wspominać o tym, że wszyscy backpackerzy rozmawiają między sobą o skali i sile rażenia swoich problemów żołądkowych, czy też lepiej ten fakt przemilczeć? ;-) Możecie wypowiedzieć się w komentarzach.

W niedzielę przed południem wsiadłem w Waranasi do pociągu klasy sleeper, czyli z rezerwacją leżanki, ale bez pościeli i klimatyzacji. Takie pociągi są dosyć popularne ze względu na bardzo niską cenę, a oprócz tego przy odrobienie samozaparcia można się w nich w miarę komfortowo wyspać. Dają też niepowtarzalną okazję przyjrzeć się z bliska Hindusom. Moją współpasażerką jest mama z dwójką małych dzieci. Nie byłoby w tym nic wyjątkowego, gdyby nie to, że mama ma na oko 18 lat. Jej mąż, który siedzi obok, wygląda na maks 20. To jest w Indiach norma, dziewczyny są często wydawane za mąż kiedy mają 15-16 lat, a w wieku, w którym Europejki idą na studia, mają już zazwyczaj dwójeczkę dzieci na karku. Nie wygląda jednak, by mama miała z tego tytułu jakikolwiek problem, całą drogę ma na twarzy promienny uśmiech a tatuś też nieustannie hołubi żonę i dzieciaki. Rodzina w Indiach to podstawa, rozwody zdarzają się niezwykle rzadko, być może dlatego, że większość małżeństw jest aranżowana przez rodziców - nie pozostawia się tak poważnych spraw jak zakładanie rodziny w rękach niedojrzałych nastolatków. Niestety mama po angielsku ani w ząb, więc nie pogadaliśmy sobie zbytnio - próbowałem zagajać coś w hindi, ale ewidentnie dziewczyna była speszona obecnością białego i nie wiedziała jak się zachować. Nie pozostawało nam nic innego niż wymieniać od czasu do czasu promienne uśmiechy.

Poza sympatyczną parą w wagonie jedzie też czwórka Rosjan - trzech chłopaków i dziewczyna. Mają na sobie pełen ekwipunek backpackera, czyli spodnie Alibaby, powłóczyste koszule oraz wisiorki z religijnymi symbolami. Chłopcy mają brody i długie włosy, dziewczyna ma kolorowe kolczyki i nie nosi biustonosza.  Czytają na zmianę Allana Ginsberga po rosyjsku, czyli obraz jest dosyć kompletny. Są raczej spokojni, poza jedną sytuacją, kiedy któryś z Hindusów próbował przesunąć ich plecaki. Rosjanie natychmiast się najeżyli i jeden z nich krzyknął: "nie dotykaj moich rzeczy!", z mieszaniną furii i odrazy. Tak, tak, możemy podróżować po waszym kraju, ale nie zbliżajcie się za bardzo. Pewnych granic przekraczać nie wolno.

Znakomitą rzeczą w sleeperach jest to, że nie trzeba właściwie brać żadnych zapasów pożywienia. Mniej więcej co dziesięć minut przez wagony przechodzą mobilni sprzedawcy, oferujący herbatę, kawę, samosy, pakory, groszek, winogrona, i czego tylko dusza potrzebuje. W ten sposób zakupiłem najtańszą herbatę w swoim życiu. Za kubeczek czaju, czyli słodkiego napoju składającego się z herbaty, mleka i przypraw, zapłaciłem pięć rupii - w przeliczeniu na złotówki około 25 groszy. Dokonuję też kolejnych przekroczeń żywieniowych. W trakcie pierwszego pobytu ani razu nie zjadłem żadnej potrawy mięsnej - tym razem na Starym Delhi spożyłem kebaba prosto z ulicy. W trakcie pierwszego i drugiego pobytu nie jadłem też właściwie surowych owoców i warzyw. Tym razem pokusiłem się na sałatkę od typa, który sprzedawał ją z metalowego wiadra w pociągu. Hardcore. Ale ewidentnie organizm już mocno przestawił się na indyjskie bakterie, bo poza lekką biegunką żadnych poważniejszych reperkusji ta sałatka nie miała :-)

Po 26 godzinach docieramy do Bombaju. I tutaj mały szoczek. Wiedziałem, że to największe i najbardziej kosmopolityczne miasto w Indiach, ale nie byłem przygotowany na to, że jest ono po prostu ładne! Zarówno pod względem architektury jak i ogólnego klimatu, Bombaj przypomina miasta leżące nad Morzem Śródziemnym. Trochę Genua, trochę Marsylia, najbardziej Barcelona. Piękne budynki, szerokie place, fantazyjne pomniki, a przy tym śladowe ilości śmieci i zupełny brak żebraków. Dziewczyny wyemancypowane, żadnych sari, typowo europejskie ciuchy. Generalnie Bombaj jest wszystkim tym, czym nie jest Waranasi i vice versa. Tutaj religią są pieniądze. Podobno średni dochód mieszkańca Bombaju przekracza o 60% średni dochód przeciętnego mieszkańca Indii. To widać gołym okiem. Widać to też w cenach. Po długiej podróży postanowiłem "podarować sobie odrobinę luksusu" i wkroczyłem do jednej z lepszych w mieście restauracji specjalizujących się w rybach i owocach morza. Kelner uginający się w ukłonach przyniósł mi ogromnego łososia w ostrym sosie, z tradycyjnym ryżem, lassi i colą. Atmosfera "wielkiego świata", wiecie, klimatyzacja, dżezik w tle, śnieżnobiałe obrusy i nieśmiały kelner, dokładający mi rybę na talerz. Zapytał skąd jestem, ale sądząc po jego minie, "połlend" mogło dla niego leżeć równie dobrze w Ameryce Południowej, jak i w okolicach Vanuatu. Za cały ten wykwintny posiłek zapłaciłem 38 złotych, więcej niż za bilet kolejowy relacji Waranasi - Bombaj (1500 kilometrów) oraz WSZYSTKIE rzeczy, które zjadłem i wypiłem na jego pokładzie. Nieźle, co?

Bombaj nocą


Jutro jednak zostawiam splendory i drogie restauracje. Wyruszam do Dharavi, największego slumsu Bombaju, a zdaniem niektórych, największego slumsu w Azji. Mieszka w nim około miliona osób. Jeśli widzieliście film "Slumdog", to widzieliście właśnie Dharavi. Moim opiekunem będzie niejaki Mohammed, młody chłopak ze slumsu, który dorabia sobie oprowadzając białasów po miejscach, w których się wychował, i w których dalej mieszka. Mógłbym oczywiście pójść tam sam, ale mam wrażenie, że z Mohammedem więcej skorzystam - nie tylko zobaczę ludzi radzących sobie jakoś ze skrajną biedą, ale też dowiem się o nich czegoś z pierwszej ręki. Trzymajcie kciuki.




sobota, 1 marca 2014

bye, bye, święte miasto



Waranasi to takie miejsce, że wystarczy w nim być, nie trzeba robić niczego specjalnego. Daje poczucie, że rzeczy, które dzieją się na zewnątrz są mało ważne. Tutaj najważniejsza jest religia, a Hindusi są ludźmi niezwykle religijnymi. Właściwie nie ma ludzi niewierzących, religia określa to kim jesteś, jakie są twoje relacje z resztą świata, jak wyglądasz, jak się ubierasz, z kim się żenisz i jak jesteś pochowany. Przede wszystkim jesteś hinduistą (wisznuitą, śiwaitą itp.), muzułmaninem, sikhem, chrześcijaninem, buddystą, dopiero potem liczą się jakieś indywidualne cechy. Oczywiście w Waranasi najlepiej być wyznawcą Śiwy, zwłaszcza w ostatnich dniach, kiedy było święto Mahaśiwratri (Wielka Noc Śiwy). Na ulicach starego miasta mnóstwo pielgrzymów z całych Indii, do świątyni Vishvanath ogromne kolejki. Kobiety i mężczyźni stoją z kubeczkami z mlekiem, żeby oblać nim święty lingam Śiwy recytując mantrę "om nama śiwaja". Wszystko jest tu rozkosznie absurdalne, dostawcy sklepików nie mogą przejechać przez wąskie uliczki, ciężko dopchać się do hotelu, dzieci spóźniają się do szkoły, ale nie ma to znaczenia, bo ofiara dla boga musi zostać spełniona. Podoba mi się w Indiach, że tak wiele rzeczy wykracza poza racjonalne rozumowanie, na początku ten chaos irytuje, potem zaczyna bawić, na końcu fascynuje. W trakcie Śiwratri młodzi wyznawcy piją bhang lassi, czyli rodzaj jogurtu zmieszany z marihuaną, po czym chodzą wzdłuż Gangesu dużymi grupami, wykrzykując swe uwielbienie dla boga. Wygląda to dosyć groźnie, trochę jak pochód kiboli po meczu, ale raczej nie ma powodów do obaw, wszystko odbywa się bardzo pozytywnie. Szkoda mi tylko muzułmanów, którzy są w Waranasi mniejszością, i pewnie mają dosyć krytyczny stosunek do tego całego religijnego cyrku. Myślę, że muzułmanie trochę boją się święta Śiwratri, tym bardziej, że radykalne hinduistyczne ruchy w Indiach od pewnego czasu zapowiadają zburzenie głównego meczetu w Waranasi.

Powoli żegnam się z miastem. Podstawowym tematem mojego tegorocznego wyjazdu jest Południe, resztę pobytu w Indiach spędzę w Goa, Kerali i Tamil Nadu. Właściwie przyjazd do Waranasi był absurdalny, bo jest to kompletnie nie po drodze. Takie już jest to miasto - nawet mnie zawróciło z wytyczonego szlaku. Kompletnie jednak tego nie żałuję, szczerze mówiąc chciałbym kiedyś przyjechać tu na dłużej. Trzy miesiące, pół roku, nawet rok? Pożyjemy, zobaczymy. To miasto istnieje tak jakby poza czasem, więc można tu w sumie przyjechać kiedykolwiek. Niewiele się zmienia. Nawet typ, który sprzedawał cudowny proszek do odświeżania oddechu trzy lata temu, wciąż stacjonuje w tym samym miejscu. Mieszanka cynamonu, kardamonu, anyżu i innych tajemniczych składników, to coś za czym tęskniłem od poprzedniego pobytu. Może właśnie po to wróciłem do Waranasi? ;-)

Jutro z rana ruszam do Bombaju. Przede mną 26 godzin w pociągu, mam na szczęście trochę dobrych książek, zacząłem właśnie czytać "White Mughals" Williama Dalrymple'a. Jadę znowu sleeperem, więc pewnie będzie ciekawie. Mam nadzieję, że kiedy dojadę nie dowiem się z mediów, że wybuchła właśnie wojna światowa.  Po sąsiedzku mam dwóch Ukraińców, którzy cały czas siedzą przed laptopem i sprawdzają wieści z ojczyzny. Napiłbym się z nimi wódki, ale w świętym mieście trudno o alkohol.

Żeby nie było tak smutno - znalazłem w Waranasi genialne miejsce z lassi. Nazywa się Blue Lassi Shop i położone jest niedaleko ghatu Manikarnika, czyli głównego ghatu kremacyjnego. Dodaje to knajpce dodatkowego "uroku" - towarzystwo siedzi sobie i sączy lassi z prawdziwych glinianych kubeczków jednorazowego użytku, a tymczasem uliczką obok co kilkanaście minut przechodzi procesja z owiniętymi kolorowym płótnem zwłokami. Procesja śpiewa "Hare Ram", ja popijam genialne lassi z kokosem, bananami i papają. Takie rzeczy tylko w Waranasi.

Szymon i najlepsze lassi w mieście