poniedziałek, 5 maja 2014

Gruzja

To był bodajże 2002 rok. Wraz z moim serdecznym przyjacielem Andrzejem "Kwiatkiem" Kwiatkowskim rozpoczynaliśmy kolejną edycję Projektu X, cyklu improwizowanych spotkań muzycznych, które odbywały się podówczas regularnie w legendarnym klubie Jazzgot. Pamiętam, że na scenie byłem ja, Kwiatek i jeszcze niejaki Tomecki, aktualnie realizator dźwięku w kolejnym przechodzącym już do legendy klubie Powiększenie. Coś tam sobie graliśmy, szło raz lepiej raz gorzej, kiedy w klubie pojawili się oni. Czterech wielkich chłopaków i jedna dziewczyna. Gadali do siebie dosyć głośno w kompletnie nieznanym mi języku, zamówili ogromne ilości piwa, po czym jeden z nich podszedł do mnie i śpiewną polszczyzną zapytał: "Możemy z wami zagrać?".

Ten człowiek nazywał się Zaza Korinteli i był Gruzinem. Tego wieczora zagraliśmy szalone jam session, w trakcie którego jazzowe dźwięki zmieszane były w mniej więcej równych proporcjach z gruzińską muzyką ludową - kompletnie dla mnie wówczas nieznaną. Kto zresztą wtedy słyszał o Gruzji? Nie było jeszcze książki Marcina Mellera "Gaumardżos" a Wizzair nie latał do Kutaisi za 200 złotych w obie strony. Zresztą nie było chyba wtedy nawet bezpośrednich lotów między Polską a Gruzją - trzeba było jechać pociągiem do Kijowa i dopiero stamtąd było połączenie. Tak czy siak - z Zazą i jego polską żoną Magdą spędziliśmy wtedy kilkanaście uroczych dni w Warszawie, biesiadując przy winie i racząc się nieznanymi mi wcześniej potrawami, takimi jak kurczak z orzechami włoskimi i owocami granatu. Zaza nauczył mnie gruzińskiego alfabetu, pokazał czym jest wódka z winogron (tak zwana "czacza") oraz silnie zainspirował do odwiedzenia swojej ojczyzny. Zapisałem się wtedy nawet na kurs gruzińskiego na UW - jednym słowem, zostałem fanem tego kaukaskiego kraju zanim stało się to modne :-)

granica Armenii i Gruzji

Nie wiem jak to się stało, ale dotarłem do Gruzji po raz pierwszy dopiero w 2011 roku. To były szalone trzy tygodnie, pełne niespodzianek, nieoczekiwanych zwrotów akcji, górskich wędrówek, morskich kąpieli i niebagatelnych ilości wypitego alkoholu. Teraz, kiedy przekraczałem gruzińską granicę po raz kolejny, czułem wzruszenie - Armenia była piękna, spotkałem tam wielu fantastycznych ludzi, ale Gruzja miała jednak specjalne miejsce w moim sercu. Do Tbilisi przyjechałem w towarzystwie sympatycznego, acz mrukliwego Portugalczyka o imieniu Luis. Spotkaliśmy się w hostelu w Erewaniu i spędziliśmy razem właściwie cały czas, który poświęciłem Armenii. Była to dla mnie dobra okazja, żeby od czasu do czasu podszlifować portugalski, ale też dowiedzieć się czegoś więcej na temat mojego drugiego ulubionego kraju na świecie. Dla Luisa byłem natomiast nieocenionym przewodnikiem, albowiem z języka rosyjskiego znał on tylko słowa "da" i "haraszo", co nie ułatwiało mu życia w mocno rosyjskojęzycznej Armenii. W trakcie podróży do Gruzji była z nami też Rosjanka Tatiana, która samotnie podróżowała po okolicy - ona z kolei w niezrównany sposób negocjowała ceny taksówek, w bezlitosny sposób wykłócając się o każdego drama (w Armenii) i o każde lari (w Gruzji). Kierowcy próbowali nas oczywiście troszkę oszukać, zwłaszcza po gruzińskiej stronie granicy. Bystry posiadacz czerwonej łady chciał najpierw wysadzić nas w połowie drogi, sugerując przesiadkę do marszrutki, a później usiłował  zatrzymać się minutę po przekroczeniu granicy miasta. Ona popatrzyła tylko na niego swoimi lodowatymi, niebieskimi oczami spod pukla blond włosów i powiedziała: "Nie, nie, nie. Skoro wziąłeś od nas 24 lari, żeby zabrać nas z granicy do którejś stacji metra w Tbilisi, to tak właśnie zrobisz. Proszę się nie wygłupiać i natychmiast jechać". Chłopak zrobił minę zbitego psa i dowiózł nas do metra. Sam bym się przestraszył.

Tatiana i ormiański kierowca taksówki

Kiedy dotarliśmy w końcu do Tbilisi, Luis zabrał mnie do absolutnie wyjątkowego hostelu, o nazwie Hotel Georgia, mieszczącego się w dosyć obskurnej części miasta, nieopodal dworca kolejowego. Miejsce mocno skojarzyło mi się z warszawską Pragą - stare sklepy, tynk odłażący ze ścian budynków, mieszkańcy w różnych stadiach kaca. No i w samym środku tego wszystkiego - hotelik prowadzony przez młodego, długowłosego Japończyka (!), który serwował co wieczór za darmo (!) zupę i pasjami słuchał post-rocka z małego odtwarzacza, który postawił sobie na recepcji. Hotel w stylu do-it-yourself. Pralka, w której samemu można sobie nastawić pranie, czajnik do przyrządzania wody na kawę i herbatę, lodówka na produkty żywnościowe - generalnie można było poczuć się jak u siebie w domu. Warunki może niezbyt komfortowe (jeden prysznic dla wszystkich gości), ale atmosfera niezrównana. Gdyby nie to, że byłem zaproszony też do dwóch innych miejsc w Tbilisi, zostałbym tam dłużej.

koledzy z Erewania - Bohdan z Ukrainy i Luis z Portugalii

Wizyta w mieście bez wizyty w hostelu Opera nie miałaby większego sensu. Opera prowadzona jest przez pochodzącego z Rzeszowa Polaka o imieniu Kuba, oraz jego żonę, Mananę, która jest pół-Polką, pół- Gruzinką. Interes ewidentnie im się kręci, połowa Polaków nocujących w Tbilisi zatrzymuje się właśnie u nich. To właśnie dzięki Kubie mój poprzedni wyjazd do Gruzji był tak udany - dzięki splotowi różnych dziwnych przypadków przemierzyliśmy jego jeepem pół kraju i odwiedziliśmy miejsca, do których nawet nie przyszłoby mi do głowy zajechać. Akurat kiedy wpadłem do ich hotelu miały tam miejsce warsztaty dotyczące praw człowieka, na które zjechało się kilkadziesiąt osób z całej Europy - głównie z Turcji, Grecji i Ukrainy, ale było też kilku Szwedów i parę dziewczyn z Łotwy. Oczywiście wszystko skończyło się wielką imprezą do białego rana, przy winie, czaczy i szaszłykach - czyli, można powiedzieć - gruziński standard.

ja, Ania i Artur

Miałem też niewątpliwą przyjemność zamieszkać przez kilka dni u kolegi ze studiów, Artura Barysa, oraz jego żony Ani. Artur mieszka sobie w Tbilisi i zajmuje się tłumaczeniami - wszystkie teksty w języku angielskim, które czytacie w programie OFF Festiwalu są właśnie jego autorstwa. Ania uczy w prywatnej szkole a poza tym świetnie gotuje - jej ciasto jabłkowo - kokosowe będę pamiętał do końca życia. Dobrze jest mieszkać u filologa zakręconego na punkcie egzotycznych języków - mogliśmy rozmawiać godzinami o fonologii języka gruzińskiego, specyfice konstrukcji ergatywnej w hindi oraz przypadkach w języku węgierskim i nikt się nie nudził :-)

Ten wyjazd to przede wszystkim spotkania. Wyjeżdżając bałem się samotności, i faktycznie były momenty, w których czułem się trochę samotny. Zwłaszcza w Goa, kiedy miałem wrażenie, że dotarłem do jednego z najpiękniejszych miejsc na ziemi, i nie miałem z kim tego uczucia dzielić. Zazwyczaj jednak byłem otoczony przez fantastycznych ludzi. W Delhi, w Kerali, w trakcie treningu Vipassany, przez cały pobyt w Iranie, Armenii i Gruzji. Wystarczyło zagadać, uśmiechnąć się i zaraz znajdowali się towarzysze na kilka minut, kilka godzin, czasem kilka dni. Niedługo wracam do Polski i prześladuje mnie taka myśl, że nigdy nie poznałem w tak krótkim czasie tylu świetnych ludzi, których prawdopodobnie już nigdy więcej nie spotkam.

na sam koniec podróży - piję Wasze zdrowie, z gruzińskim 'gagimardżos'




czwartek, 1 maja 2014

Armenia

Od dziecka fascynowały mnie mapy. W czasach wczesnej podstawówki większość wolnego czasu spędzałem grając w piłkę na podwórku albo wpatrując się w atlas świata. Na pierwszą komunię dostałem też wielki globus, który stanowił nieustającą pożywkę dla mojej wyobraźni. Piłkarzem nie zostałem, ale jeżdżąc po świecie spełniam swoje dziecięce marzenia - mogę postawić stopę w miejscach, które kiedyś stanowiły tylko egotyczne nazwy na mapie. Jedną z rzeczy, która zawsze mnie intrygowała, było to, gdzie kończy się Europa a gdzie zaczyna Azja. Bo z Afryką, Australią czy Amerykami sprawa właściwie jest jasna - granice widać gołym okiem. Europa to bardziej ulotne pojęcie - samo funkcjonowanie Europy jako kontynentu to właściwie tylko i wyłącznie efekt naszego europocentryzmu - geograficznie mamy do czynienia z wielkim kontynentem Eurazji. Przyznam się szczerze - jednym z głównych powodów wyboru takiego a nie innego szlaku podróży, była możliwość przekroczenia granicy Iranu i Armenii lądem. To miejsce wydaje mi się wyjątkowo kluczowe - w przeciągu kilku minut przekraczamy granice dwóch wielkich cywilizacji - typowo azjatyckiego świata islamu i cywilizacji europejskiej, chrześcijańskiej.

Różnice widać natychmiast. Nie są one jednak specjalnie korzystne dla naszego kontynentu. W Iranie jedziemy trzypasmową, równą autostradą, mijając zadbane, porządne wioski i miasteczka. Po przekroczeniu granicy zaczyna się dramat. Szosa, która stanowi główną drogę z południa na północ Armenii przypomina podrzędne ulice łączące wsie w województwie kieleckim. Dziura za dziurą, asfalt w stanie rozpaczliwego rozkładu, a przy drodze nieliczne, liche chatynki na tle ciemnego bezkresu. Irański kierowca co chwilę wybuchał śmiechem, kiedy na samym środku drogi pojawiała się dziura, w której mniejszy samochód straciłby pewnie koła. Był to śmiech niedowierzania - jak można doprowadzić do czegoś takiego i nic z tym nie zrobić? Raz już doświadczyłem czegoś podobnego - wjeżdżając z Turcji do Bułgarii - było to więc doświadczenie w stylu deja vu.

w Armenii ciepło wspomina się czasy ZSRR

Inne są też oczywiście dziewczyny. Przez pierwszy dzień w Armenii miałem wrażenie, że chodzą one nago - zniknęły wszystkie czadory, płaszczyki i dżinsy a zamiast nich pojawiły się koszulki na ramiączkach i spódniczki mini. Ormianki noszą też bardzo długie, piękne włosy, które z dumą prezentują światu - rzecz nie do pomyślenia w Iranie. Dużo jest też nocnych klubów i oczywiście barów z alkoholem - kolejna ogromna różnica w porównaniu z Iranem i Indiami. Tak jakby wraz z wejściem do świata kultury chrześcijańskiej normy moralne przestały mieć jakiekolwiek znaczenie - oto jesteśmy w rzeczywistości, w której faceci muszą być twardzielami-maczo z nieodłącznym szlugiem i kieliszkiem wódki w dłoni a dziewczyny są niczym więcej niż tylko obiektem seksualnym. Oczywiście w chwilach, w których nie gotują i nie zajmują się domem. Przed wjazdem do Iranu rozmawiałem z pewną Francuzką, która powiedziała mi, że nigdy nie pojechałaby do tego kraju, bo tam mężczyźni bardzo źle traktują kobiety. Muszę przyznać, że nigdzie na świecie nie widziałem tylu radosnych, uśmiechniętych i spokojnie pewnych siebie kobiet jak w Iranie. To prawda - muszą nosić chusty i czasami ich prawa publiczne są ograniczone, ale zdecydowanie nie sprawiają wrażenia nieszczęśliwych. Wcześnie wychodzą za mąż (większość około 21-22 roku życia), wchodzą w klasyczną rolę matek zajmujących się domem a zadaniem facetów jest zapewnianie im dobrego życia. Kobiety są powszechnie szanowane i widać, że czują się niezwykle bezpiecznie. Nie chcę oceniać i gloryfikować tutaj tego typu relacjo damsko - męskich - dawno jednak nie odczułem tak mocno różnicy w energii kobiet. W Iranie jest ona ciepła, spokojna, pozytywna, w Armenii kobiety sprawiają wrażenie sfrustrowanych kłębków nerwów. Przepiękne dziewczyny, mające jednak w oczach rodzaj przejmującej rozpaczy.

Armenia to kraj pięknych, bardzo starych kościołów

Trzeba jednak przyznać, że Armenia posiada jeden, niezaprzeczalny skarb - przyrodę. Wjechaliśmy o świcie i musiałem mocno walczyć z sennością, ale krajobrazy, które widać było z okien autobusu zapierały dech w piersiach. Wszędzie po horyzont zielone góry i pagórki, droga wijąca się serpentynami, rwące potoki, szybujące ptaki - jeśli kiedykolwiek wyobrażałem sobie jak może wyglądać raj, to właśnie tego typu obraz pojawiał się w mojej głowie. Tak wygląda jakieś 80% kraju - oprócz tego jest kilka miast, na których odcisnęło się mocno piętno sowieckiej Rosji - rajska dolina, a w niej regularne blokowisko, które wygląda tak absurdalnie w tych okolicznościach przyrody, że jest to nawet na swój sposób fascynujące. Stolica Armenii, Erewań, jest nawet ładnym miastem, aczkolwiek również w dosyć perwersyjny sposób. Wielkie place, ogromne ulice, gmaszyska mające na celu robić wrażenie samym swoim rozmiarem - coś na kształt naszego Pałacu Kultury.

przyroda w Armenii

Kiedy autobus dojeżdża do granicy irańsko-armeńskiej, wszyscy pasażerowie muszą wysiąść i po otrzymaniu wyjazdowego stempelka od straży granicznej, idzie się do Armenii pieszo. Należy przejść ogromny most, rozciągnięty nad rzeką, która dzieli dwa państwa, dwa światy, dwie cywilizacje. Kiedyś była to dodatkowo granica, za którą rozciągał się bezkresny Związek Radziecki. Jest czwarta rano, noc powoli zmienia się w dzień, przede mną rozciąga się górski krajobraz, od którego zaczyna się inna rzeczywistość. Po otrzymaniu kolejnego, tym razem armeńskiego stempelka stałem na ciemnym parkingu i podbiegły do mnie trzy bezpańskie psy. Łasiły się przez chwilę a ja zdałem sobie sprawę, że po raz pierwszy od ponad dwóch miesięcy widzę psy, które nie boją się człowieka. W cywilizacji islamu pies jest zwierzęciem nieczystym, niechcianym, kompletnie nieobecnym. Pomyślałem sobie wtedy, że Europa to miejsce, w którym zaczynają się psy.

sobota, 26 kwietnia 2014

z Rasht do Tabriz

Jestem w podróży od ponad dwóch miesięcy, odwiedziłem dopiero dwa kraje, ale miałem okazję doświadczyć już 5 różnych języków i przynajmniej trzech różnych alfabetów. Na północy Indii mówi się w hindi i pisze alfabetem devanagari (który na szczęście znam) ale na południu dochodzi malajalam i tamilski (oraz ich odpowiednie alfabety). W Bombaju jest jeszcze marathi, który też ma swój własny zapis, ale nawet nie podejmowałem się go zgłębiać - na szczęście Bombajczycy powszechnie posługują się angielskim i hindi. W Iranie jest niby głównie język perski (zapisywany nieznanym mi pismem arabskim), ale w Tabrizie, gdzie właśnie wylądowałem, mieszkają Azerowie i mówi się zasadniczo po turecku. Przede mną Armenia (kolejny język, kolejny alfabet) a potem Gruzja (kolejny język, kolejny alfabet). W tych krajach mówi się również po rosyjsku, zapisywanym w jeszcze innym alfabecie. Szaleństwo! Zwłaszcza w Iranie jest ciężko, bo większość ludzi zna tylko i wyłącznie perski, w knajpach menu jest tylko w arabskich literkach, podobnie wygląda sytuacja z rozkładami jazdy na dworcach autobusowych (jeśli w ogóle są) i generalnie rzecz biorąc z wszystkimi informacjami. W dodatku internet zazwyczaj nie działa a jeśli nawet działa to połowa stron jest ocenzurowana - ciężko się czegokolwiek dowiedzieć. Trzeba się szybko uczyć - wczoraj jadąc taksówką przez Tabriz odbyłem prostą, ale w miarę płynną rozmowę z kierowcą po persku - po prostu czasami nie ma wyjścia, kiedy twój rozmówca nie zna nawet słów takich jak "yes" czy "no" - musisz wyjść mu naprzeciw. Zabawne było to, że dla nas obu perski był językiem obcym - pomimo tego, że wciąż byliśmy w Iranie. W tej części kraju turecki panuje jednak w sposób niepodzielny.

W Tabrizie mieszkam u sympatycznego Azera, który prowadzi małą restauracyjkę - wczoraj spędziłem w niej pół dnia, poznając zarówno stałych klientów jak i przypadkowych gości. Chłopak przedstawia się jako "Johny" i ewidentnie ogląda bardzo dużo amerykańskiego kina, bo mówi po angielsku z silnym akcentem wziętym prosto z filmów Tarantino. Podobnie zresztą jak jego koledzy. Czułem się trochę jak w środku filmu "Brooklyn Boogie" Wanga - kto oglądał ten wie o czym mówię. Pizzeria przez kilka godzin stanowiła mały wszechświat, w którym od czasu do czasu lądowali podróżnicy z innych planet. Było zabawnie, kiedy wpadali kumple Johny'ego o typowo azerskiej urodzie i witali mnie tekstami w stylu "So you are staying with this motherfucker? Good choice bro, he makes the best fucking pizza in the town".

Wieczorem Johny wyciągnął mnie na rodzinną imprezę, gdzie miałem niewątpliwą przyjemność zaznać azerskiej gościnności - konsumowano wódkę, ryż, oraz smażone baranie jądra (serio!). Ojciec Johny'ego jest w połowie Rosjaninem, jego przodkowie byli posiadaczami ziemskimi, którzy stracili wszystko po rewolucji bolszewickiej - w związku z tym nienawidzi Lenina bardziej niż czegokolwiek innego na świecie. Nie przepada też za islamem - musiałem wypić z nim wielką szklankę wódki "za ateizm". Jego wiedza na temat Polski była typowa dla Iranu - kojarzył tylko dwie osoby - Lecha Wałęsę (jego zdrowie też musiałem wypić) i Roberta Lewandowskiego. Pytał też czy nie jestem Żydem -  w Iranie powszechnie uważa się, że w Polsce musi mieszkać mnóstwo Żydów, bo przecież w czasie drugiej wojny światowej Hitler postanowił się z nimi rozprawić właśnie u nas. Od pierwszego dnia pobytu mam zresztą ksywkę "Szimon Peres" - wszystkich niezwykle bawi moje żydowskie imię. Po kolejnych rozmowach i toastach zaczęła się zabawa - wszyscy obecni (w tym - dziadek, babcia, wujek, ciocia itd.) tańczyli do zestawu hitów w stylu "Waka waka" oraz "Coco Jumbo" - a wszystko to w muzułmańskim Iranie. Życie nie szczędzi niespodzianek.

Przed Tabrizem byłem jeszcze przez kilka dni w mieście Rasht nad Morzem Kaspijskim - to kolejny odrębny region Iranu, nazywa się Gilan, mówi się tam w języku gilati a krajobrazy przypominają Gruzję - tylko, że momentami jest jeszcze ładniej. Zielone pagórki, drewniane wioseczki, prości rolnicy, babki w chustach identycznych jakie noszą starsze kobiety w Polsce - po prostu rustykalna sielanka. W tym regionie ludzie podobno standardowo dożywają ponad setki a był nawet taki zawodnik, który dożył 150 lat. Kuchnia też inna niż na południu - mniej kebaba, więcej świeżych warzyw i zaporowe ilości czosnku. Być może ten czosnek stanowi sekret długowieczności, he he. Rasht słynie z dosyć wilgotnego klimatu, często tu pada, co stanowi wielką atrakcję dla mieszkańców pustynnych regionów Iranu - przyjeżdżają tu całe wycieczki, żeby doświadczyć deszczu. Przyznacie, że nie jest to być może specjalnie zachęcająca perspektywa dla Europejczyków, ale tak czy siak Gilan naprawdę warto odwiedzić. Nie wiem na czym to polega, ale panuje tu zdecydowanie bardziej zrelaksowana atmosfera niż na południu - nie tylko powietrze jest świeże, ale również w relacjach międzyludzkich czuć większy powiew wolności.

złota perska "młodzież" - pierwszy z prawej - Milad
W Rasht zatrzymałem się u Milada, który jest klasycznym bon-vivantem - ma 31 lat ale wciąż mieszka z rodzicami i bynajmniej nie planuje życiowej stabilizacji. Milad pracuje jako grafik komputerowy, jednoznacznie deklaruje się jako niewierzący i głównie interesują go podróże i dziewczyny. Jeździmy bardzo szybko po mieście samochodem, co chwilę spotykając jakichś jego znajomych bądź znajome, wpadając do knajpek na herbatę albo po prostu spacerując po centrum Rasht. Wszyscy jego kumple są przystojni, dobrze ubrani i mają bardzo podobny światopogląd. Dziewczyny, z którymi się spotykamy są piękne, młode i ewidentnie niespecjalnie przejmują się religijnymi przykazaniami islamu. Milad jest przy tym bardzo w porządku gościem, wszyscy bardzo go lubią i on też lubi wszystkich - życie w Rasht kręci się w kręgu przyjaciół, którzy zmieniają się jak w kalejdoskopie, ale każdy jest mile widziany. Milad ma też śliczną siostrę, która studiuje językoznawstwo i miałem okazję pogadać z nią o tak fascynujących postaciach jak Noam Chomsky czy Ferdinand de Saussure oraz poznać kilka sekretów perskiej fonologii;-) Poszliśmy też razem na koncert undergroundowej sceny muzycznej z Rasht - granie zachodniej muzyki jest oczywiście w Iranie nielegalne, więc wszystko było top secret. Za takie granie można pójść do więzienia - i to nie jest żart. Zespoły zaskakująco dobre, totalnie na czasie, w repertuarze oprócz własnych piosenek miały np. też covery takich formacji jak Grizzly Bear - nie spodziewałem się tego szczerze mówiąc po Iranie. Jak już wcześniej wspomniałem - życie nie szczędzi niespodzianek.

Masouleh
W okolicy Rasht jest też wioska Masouleh. Ludzie mieszkają tam od tysiąca lat, a domy wybudowane są na zboczu góry w taki sposób, że dachy budynków na dole stanowią podwórka domów górnych. Żeby dostać się do Masouleh, trzeba dwa razy skorzystać z tak zwanych "wspólnych taksówek". To najbardziej popularny w Iranie sposób przemieszczania się - taksówki mają z góry ustalone trasy i czekają na klientów w znanych wszystkim miejscach. Oczywiście trzeba najpierw zasięgnąć języka u lokalnej ludności, bo te "stałe trasy" i "znane wszystkim miejsca" są oczywiście dosyć umowne i trzeba po prostu wiedzieć gdzie pójść, żeby znaleźć odpowiedni transport. Wujek Google nic nam tu nie pomoże. Znajomość angielskiego również. Trzeba znać kilka słów po persku i dobrze gestykulować. Kiedy jednak dotrze się już na miejsce, widoki zapierają dech w piersiach. Wszystko skąpane jest w zieleni, unosi się delikatna mgła i ma się wrażenie, że całe otoczenie znajduje się w kompletnie innej rzeczywistości. Stałem na jednym z dachów i patrzyłem na zbocze znajdujące się na przeciwległym brzegu doliny, na strumień spływający z gór do wioski, na ludzi powoli zajmujących się swoimi codziennymi sprawami. Stałem tam przez godzinę, chłonąc otaczające mnie piękno, chciałem nim oddychać, chciałem je ssać.


niedziela, 20 kwietnia 2014

o Teheranie i niebiańskich dziewicach

Po dwóch tygodniach konsekwentnego zapuszczania się na coraz bardziej południowe skrawki Iranu, przyszedł czas na powrót na północ. W Shiraz dokonałem tylko jeszcze operacji przedłużenia wizy - można zrobić to w specjalnym urzędzie do spraw obcych (Immigration Office for Aliens). Teoretycznie wizy otrzymanej na lotnisku nie wolno przedłużać, ale jak to ze wszystkim w Iranie bywa - są rzeczy, których nie wolno, ale można. Wymaga to specjalnej rozmowy z oficerem policji, który zadaje różne trudne pytania (wszak mogę być szpiegiem). Tym razem rozmowa nie była trudna - pan policjant z wielkim uśmiechem powiedział tylko "Polska? Bolek i Lolek! Very good!". No nie sądziłem, że w jednostce policji kraju "Osi Zła" będę rozmawiał o polskich kreskówkach. Z odnowioną wizą wsiadłem na pokład samolotu lokalnych linii Iran Aseman Airlines i wyruszyłem z powrotem do Teheranu.

Teheran z góry      

Teheran to brzydkie miasto. Jestem generalnie miłośnikiem miast, każde jest dla mnie nowym, fascynującym odkryciem, ale Teheran nie zapisze się miło w mojej pamięci. Jest przeogromnym, potwornie zanieczyszczonym spalinami molochem, w dodatku właściwie bez żadnych zabytków, które mogłyby uzasadniać jego zwiedzanie. Wiele osób krytykuje Delhi, ale to zupełnie inna historia - Delhi to swoista karykatura miasta, coś jednocześnie pięknego i przerażającego, gdzie wyjeżdżasz z lśniącego czystością metra na ulicę i nagle widzisz kozę a obok niej żebrzące małe dzieci. Delhi jest miastem z alternatywnej rzeczywistości, Teheran to rzeczywistość jak najbardziej namacalna i powszednia. W dodatku klasyczne zagłębie tanich hotelików mieści się przy Amir Kabir Street, ulicy, na której znajdują się głównie warsztaty samochodowe i sklepy z akcesoriami typu opony, akumulatory czy wycieraczki. Jak dla mnie koszmar z najgorszego snu - tak mogłoby wyglądać piekło. Wyznam szczerze - nigdzie na świecie nie czuję się tak źle jak w warsztacie samochodowym :-)

A propos piekła - żartowaliśmy sobie z tego w Shiraz razem z kolegą Bobem z Australii i kilkoma zaprzyjaźnionymi Irańczykami. Bob chciał koniecznie wiedzieć, co dzieje się z muzułmankami po śmierci - no bo faceci wiadomo - trafiają do raju, gdzie przez wieczność otoczeni są przez piękne dziewice. Czy kobiety spędzają wieczność w towarzystwie przystojnych prawiczków? Nikt nie umiał na to odpowiedzieć, ale kolega Milad z Shiraz (wielki fan 50Centa) rzucił rezolutnie - "w niebie faceci mają piękne kobiety, w piekle też, ale niestety wszystkie są z rodziny". Bardzo sprytne - no bo przecież kobiet z rodziny nie można tknąć. Padła też teoria, że w niebie wszyscy mają papierosy, ale nikt nie ma zapałek, dlatego też często dochodzi do wymiany handlowej - ci z dołu przekazują do nieba trochę piekielnego ognia a w zamian za to dostają kilka dziewic na własny użytek. Wszyscy mieli z tej rozmowy mnóstwo ubawu, także nasi muzułmańscy koledzy, więc nie taki diabeł straszny jak go malują.

perskie koty w słońcu

Bob z Australii to kolejna ciekawa postać, jaką poznałem w drodze. Ma około 60 lat, mieszka sobie w małej wsi w okolicach Melbourne a kiedy mu się nudzi wsiada w samolot linii Air Asia (to taki azjatycki Ryanair, tylko jeszcze tańszy) i włóczy się po Indiach, Tajlandii czy Malezji. Przez rok mieszkał na Sri Lance, ale jego ulubiony azjatycki kraj to Indonezja. Ma setki świetnych historii do opowiedzenia, rzekomo pił wodę z Gangesu oraz uważa, że przeżył życie w najlepszy możliwy sposób i gdyby ktoś go za chwilę zastrzelił, to nie miałby z tym żadnego problemu. Pewnego dnia przyniósł z targu oliwki z miodem, piklowane kwiaty czosnku (nie wiedzieliście, że jest coś takiego? ja też nie wiedziałem) oraz świeży chleb, zaparzyliśmy do tego mnóstwo herbaty i zrobiła się impreza prawie do samego rana - oczywiście bez grama alkoholu. Nasi irańscy przyjaciele opowiadali jak im się ciężko żyje w teokratycznym państwie, nastroje zrobiły się rewolucyjne, mam nadzieję, że nikt w towarzystwie nie był z tajnej policji, he he.

Iran to naprawdę ciekawy kraj, myślę, że kluczowy do zrozumienia bliskowschodniej rzeczywistości. To stąd przez setki lat promieniowała kultura, tutaj budowało się pałace, jadło wykwintne potrawy, spędzało czas w pięknych ogrodach. Język perski miał ogromny wpływ na języki sąsiadów, gdy uczę się nowych wyrażeń jestem w szoku jak wiele słów w hindi jest wziętych bezpośrednio z perskiego. Czasami nawet rozumiem trochę co mówią ludzie na ulicy, bo wychwytuję pojedyncze słowa, które znam z lekcji hindi. Irańczycy są zresztą przez to trochę rasistami - przynajmniej dwa razy usłyszałem wprost, że cała kultura którą mają Arabowie czy Afgańczycy to tylko odbłysk kultury perskiej. Iran to trochę taki kraj na rozdrożu. Niezwykłe jest to, że z jednej strony graniczy z Turcją i Armenią, czyli krajami do pewnego stopnia europejskimi, a z drugiej z Pakistanem, czyli rzeczywistością raczej indyjską. Irańskie miasta naprawdę nie różnią się zbytnio od europejskich - przypominają trochę śródziemnomorskie ośrodki miejskie, chociaż oczywiście w Europie nie ma tylu meczetów i nie każde centrum miasta to bazar. Gdyby dziewczyny zdjęły chusty i czadory, to nawet wizualnie Iranki są podobne do Włoszek czy Greczynek. O dziwo, kilka razy mnie wzięto za Persa - byłem pytany o drogę w języku perskim i moi rozmówcy byli mocno zaskoczeni, że ich nie rozumiem. Czyżbym aż tak bardzo był już opalony?

 Ja mam taką, kontrowersyjną dosyć, teorię, że prawdziwa Azja zaczyna się na północ i wschód od Himalajów. Chińczycy, Japończycy, Koreańczycy, Tajowie, Wietnamczycy, itd. itp. - tam ludzie wyglądają inaczej, mówią w zupełnie innych językach, są naprawdę odmienni. Iran czy Indie (zwłaszcza północne) to ciągle fragment szerszej kultury indoeuropejskiej. Myślę, że jest to typowy przykład kontinuum - skrajne elementy są bardzo od siebie różne, ale części położone blisko siebie często przechodzą płynnie jedna w drugą. Tak jest też trochę z Polską. Mamy dyskusje, czy Polska należy od świata kultury Europy Zachodniej, Wschodniej, może Centralnej? Prawie każdy Polak powie, że nasz kraj jest bardziej w obrębie kultury zachodniej, natomiast KAŻDY obywatel krajów Zachodu, z którym o tym rozmawiam jednoznacznie stwierdza, że Polska to kraj Europy Wschodniej. Nawet ostatnio pytam wprost- i mam sto procent odpowiedzi tego typu. Jaka jest prawda? Taka, że obie odpowiedzi są prawidłowe - jesteśmy krajem, który jest jednocześnie na Wschodzie i na Zachodzie. I takich nas trzeba kochać :-)

PS. W Iranie nikt nie wie, że jest Wielkanoc.



sobota, 19 kwietnia 2014

Shiraz

Shiraz - miasto poezji, pomarańczy i wina. Oczywiście obecnie o winie można zapomnieć, ale pomarańcze rosną wszędzie no i nie da się nie zauważyć takich miejsc jak mauzoleum Hafeza, jednego z najsłynniejszych perskich poetów. Kiedy wjeżdża się z pustyni w żyzną, zieloną dolinę, w której znajduje się Shiraz, ma się wrażenie, że to zupełnie inny kraj, coś w rodzaju irańskiej Hiszpanii. Na ulicach miast też znacznie większa swoboda, króluje moda, fantazyjne fryzury chłopaków, wyzywający makijaż dziewczyn, dużo par chodzi za rękę, co było nie do pomyślenia jeszcze nie tak dawno temu w Iranie. Byłem nawet w czymś w rodzaju nielegalnej knajpy, bez alkoholu co prawda, ale za to z dziewczynami palącymi papierosy, parami przytulającymi się na kanapach i klimatem niebezpiecznej wolności. Kilka rozmów z lokalnymi studentami pokazało jednak, że tak różowo nie jest. Mułłowie mają do dyspozycji tajną policję, która szpieguje i zbiera informacje. Jeden chłopak opowiedział mi, że pojechał pewnego dnia na demonstrację antyrządową do Teheranu i następnego dnia dostał sms z nieznanego numeru o treści: "Wiemy, że dnia 10 stycznia tego roku byłeś na imprezie, gdzie pito alkohol. Lepiej dwa razy się zastanów zanim znowu pojedziesz na jakąkolwiek demonstrację, bo możesz mieć poważne problemy".


 I tak to właśnie wygląda w tym kraju, niby można więcej niż by mogło się wydawać, ale tylko w prywatnym gronie i bez świadków. Każda oficjalna próba zmienienia obowiązującego systemu jest dławiona w zarodku i większość ludzi po prostu przyzwyczaiła się do podwójnego życia. Najlepszym przykładem jest nieszczęsny Facebook - oficjalnie jest zakazany ale każdy go używa. Szczytem absurdu jest to, że kiedy chcę sprawdzić fejsbukową skrzynkę, muszę pójść do jakiegoś Irańczyka do domu i skorzystać z jego komputera. Nie wyświetlają się też strony z wiadomościami ze świata, na przykład Onet jest zablokowany po całości, w związku z tym nie wiem, czy mamy już wojnę z Rosją, czy też rząd jeszcze się zastanawia. Efektem wszystkich tych blokad jest oczywiście rosnąca fascynacja młodzieży USA - no bo wiadomo, że najlepiej smakuje owoc zakazany. Przeciętny dwudziestolatek w Shiraz słucha Eminema, ogląda filmy z Hollywood a zamiast tradycyjnej kuchni wybiera hamburgery i colę. Nie wiem czy taki efekt chcieli osiągnąć islamscy duchowni.



Ponieważ w Shirazie Couchsurfing nie wypalił, zatrzymałem się znowu w niedrogim hoteliku, pełnym przybyszów z całego świata. Tradycyjny zestaw - Niemcy, Anglicy, kilka osób z Belgii i Holandii. Zaskakująco dużo podróżuje po Iranie Chinek - zazwyczaj w kilkuosobowych grupkach, ale często też samotnie. Świetnie mówią po angielsku, niczego się nie boją, są pewne siebie i szybko nawiązują kontakt z obcokrajowcami. Jedna z nich opowiedziała mi o podróży po Europie, którą odbyła w zeszłym roku. Wszystko było pięknie do momentu kiedy nie dotarła do Warszawy, gdzie pierwszego dnia została obrabowana z paszportu i wszystkich pieniędzy. Niech żyje Polska!

dziewczyny w Shiraz

Są też Australijczycy i jedna dziewczyna z Nowej Zelandii, z której wszyscy się bezlitośnie, acz życzliwie, naśmiewają. Nowa Zelandia to jedyny kraj na świecie, który jest JESZCZE DALEJ niż Australia, w związku z tym Australijczycy mogą trochę podleczyć swoje kompleksy. Oczywiście wszystko to są tylko niewinne żarty, ale jest przezabawnie, gdy chłopak z Sydney, który zjechał cały świat wzdłuż i wszerz, zapytany czy był kiedyś w Nowej Zelandii robi wielkie oczy i odpowiada: "ALE PO CO?".

Dużo ludzi pyta się czy w Iranie jest bezpiecznie. No cóż, mnie wydaje się, że jest to jedno z bezpieczniejszych miejsc, w których jak dotąd się znalazłem. Irańczycy są niezwykle uprzejmi i pomocni, potrafią zrezygnować z własnych planów, żeby zaopiekować się zabłąkanym przybyszem. Nie pije się alkoholu, więc nie ma problemu z alkoholową agresją. Ogólny poziom życia jest stosunkowo wysoki, nie widać biedy, każdy jest raczej dobrze ubrany i odżywiony. Nie ma takich różnic społecznych jak chociażby w Indiach, gdzie najbogatsi mają prywatne odrzutowce, a miliony mieszkają na ulicy. W islamie bardzo duży nacisk kładzie się na wspieranie słabszych i pomoc dla najbiedniejszych, i nie są to tylko czcze słowa, ale dosyć konkretne działania. Problemem są oczywiście szaleni kierowcy, ale nawet i do tego można się przyzwyczaić.

Są jednak regiony, w których trzeba uważać trochę bardziej. Najgorzej jest w Beludżystanie, krainie rozciągającej się na wschodzie kraju, przy granicy z Pakistanem. Tak naprawdę to Beludżystan znajduje się w dwóch państwach, połowa w Iranie, połowa w Pakistanie i jest to prawdziwa beczka prochu. Beludżowie walcząc o swoją niepodległość, posuwają się do ataków w biały dzień, porywają ludzi i wprowadzają terror. To właśnie dlatego tak trudno jest dostać obecnie pakistańską wizę i dlatego też coraz mniej ludzi wybiera się w legendarną trasę lądową z Europy do Indii - Beludżystan jest po drodze i nie za bardzo można go ominąć. Niektórzy jednak próbują. Młody Hiszpan Javier Colorado postanowił w zeszłym roku objechać świat dookoła na rowerze, jedną z części jego trasy był Iran i Pakistan.  Po wjeździe do Pakistanu dostał się pod opiekę lokalnych żołnierzy, co jest ostatnio standardową procedurą w tym kraju. Wydaje się zabawne, jeśli wyobrazi się rowerzystę jadącego przez pakistańskie pustkowie i samochód z żołnierzami, który eskortuje go powoli. Mniej zabawne jest to, że zostali oni faktycznie zaatakowani przez Beludżów. Hiszpan przeżył, ale sześciu pakistańskich żołnierzy zginęło na miejscu.

środa, 16 kwietnia 2014

słodkie życie w Yazd

Co Irańczyk spożywa na podwieczorek? Herbatę i talerz daktyli. Herbata jest już słodka, ale rytuał jej picia polega na tym, że między zęby wkłada się jeszcze kostkę cukru i przesącza przez nią napój. Co potem? Najlepiej kilka przesyconych słodkim syropem ciasteczek i jeszcze trochę owoców. I tak dalej, i tak dalej.

Zawsze mnie zadziwiało jak bardzo w krajach o kulturze muzułmańskiej nadużywa się słodyczy. Nie wiem, czy to słuszna teoria, ale wydaje mi się, że wynika to z tego, że niespecjalnie korzysta się z innych używek. Nie ma wina, nie ma piwa, nie ma whisky, a człowiek czasem musi jakoś poprawić sobie nastrój. Tak czy inaczej, czuję, że po powrocie do Polski czeka mnie wizyta u dentysty - no bo przecież jak już tu jestem, to też korzystam z tych wszystkich smakowitości. Całe szczęście, że lokalna kuchnia jest dosyć lekka - większość potraw to wariacje na temat ryżu i chudego, grilowanego mięsa, czasami z dodatkami takimi jak owoce granatu czy orzechy włoskie. Dużo się je bakłażanów, często można spotkać coś w rodzaju warzywnego gulaszu. No i obowiązkowy doogh, czyli przepyszny jogurt z dodatkiem mięty i innych przypraw. Oraz herbata, herbata, herbata. Nawet kierowcy autobusów mają termosy, z których co chwilę nalewają sobie czaj, oczywiście nie przerywając jazdy.

Nai'n, miasto w którym nic się dzieje
Wyjechałem już z Isfahanu, żegnając moją przybraną rodzinę. Mam kilku nowych fejsbukowych znajomych i mam nadzieję, że kiedyś jeszcze się  spotkamy. Tymczasem wpadłem na jeden dzień do miejscowości Na'in, miasteczka na skraju pustyni, które Lonely Planet określa jako "małe i senne". W rzeczywistości nie jest takie małe, ale za to w rzeczy samej bardzo senne. Chodząc po jego uliczkach czułem się troszkę dziwnie, bo na mój widok milkły rozmowy a miejscowi zaczynali patrzeć na siebie znacząco. Podejrzewam, że podobny efekt wywołałby Amerykanin, gdyby pojawił się w, powiedzmy, Radzyminie, w połowie lat osiemdziesiątych. Najciekawiej było, gdy próbowałem zrobić zakupy w sklepie - każdy ze sprzedawców nagle zaczynał wpatrywać się intensywnie w podłogę, a na moje rozpaczliwe prośby nawiązania kontaktu w łamanym perskim usłyszałem tylko "noł inglisz, noł inglisz". W końcu udało mi się na migi wytłumaczyć, że chcę tylko kupić chleb, wodę i kawałek sera i że nie stanowię żadnego niebezpieczeństwa. Czułem jednak, że po moim wyjściu wszyscy odetchnęli z ulgą. Zaprawdę powiadam wam - nie ma lepszego sposobu żeby doprowadzić dumnego Persa na skraj przerażenia niż zacząć mówić do niego w języku (dla niego) obcym.

 Wizyta w Na'in była średnim pomysłem. Tym bardziej, że nie tak łatwo było się z niego wydostać. Miasteczko nie posiadało dworca, należało stanąć przy autostradzie i czekać na ewentualnie przejeżdżające autobusy albo łapać stopa. Stoję więc, stoję i nagle podjeżdża stary peugot, wysiada z niego sympatyczny starszy pan i płynną angielszczyzną tłumaczy mi, że stoję w złym miejscu i że zawiezie mnie tam, gdzie faktycznie będę mógł coś złapać. W Indiach uciekałbym już gdzie pieprz rośnie, bo wiadomo, że jak Hindus chce ci w czymś pomóc, to oznacza tylko, że już kombinuje jak by tu cię oskubać z pieniędzy. No ale Iran to inna para kaloszy - pan ma na imię Muhammad (jakże by inaczej), jest dyrektorem lokalnego muzeum, i faktycznie zawozi mnie w lepsze miejsce, gdzie już po 30 minutach łapię autobus na południe, do Yazd. W autobusie pytam sąsiada u kogo mam kupić bilet, na co on odpowiada, żebym się nie wygłupiał, że jestem gościem w Iranie, w związku z czym on mi go kupi. Próbuję protestować, ale nie mam żadnych szans, po chwili z biletem w kieszeni jadę dalej. This is Iran, my friend!

Yazd
Yazd to jedno z najstarszych miast w Iranie, nieustannie zamieszkane od 224 roku naszej ery. Jest zbudowane na środku pustyni i przez część roku panują w nim nieznośne upały, co zmusiło mieszkańców do wymyślenia różnych bardzo interesujących sposobów na przetrwanie. W Yazd jest cała sieć podziemnych kanałów nawadniających, tak zwanych qanatów. Są też specjalne wieże, "wiatrołapy", które dosłownie łapią każdy powiew wiatru i po schłodzeniu dostarczają go mieszkańcom - to rodzaj bardzo starożytnej klimatyzacji. Stare miasto zbudowane jest z gliny i słomy, co dodaje jeszcze bardziej surrealistycznego klimatu. Spacerując po Yazd czułem się jakbym wylądował na innej planecie i w jakiejś kompletnie innej epoce. Z całym szacunkiem dla Isfahanu - to Yazd jest dla mnie jak dotąd najciekawszym miejscem w Iranie.

dziewczyna z Yazd
 Yazd jest też najbardziej rozwiniętym miejscem pod względem turystyki - nigdzie w Iranie nie widziałem tylu ludzi z Zachodu. Myślę, że duży wpływ ma na to jedno miejsce - Silk Road Hotel, stary karawanseraj przerobiony na guesthouse. Kilka pokoi, świetna restauracja, dziedziniec z fontanną - idealne miejsce, żeby zrelaksować się po całym dniu eksplorowania starego miasta. Silk Road jest absolutnym liderem hotelarstwa w Yazd od wielu lat - pomimo tego, że nowe miejsca tego typu rosną jak grzyby po deszczu, to właśnie tutaj spotykają się podróżujący po Iranie wędrowcy z Europy, Ameryki i reszty świata. Przychodzi też dużo Irańczyków, którzy wpadają poprzyglądać się zagadkowym przybyszom. Silk Road niestety jest też trochę ofiarą swojej popularności - w czasie lunchu jest tylu gości, że ciężko cokolwiek zamówić, a jedzenie do stolików przynoszą nie tylko kelnerzy ale nawet menedżer i właściciel hotelu - Ali. Ali to ciekawa postać - to on wymyślił to miejsce i doprowadził do jego popularności, w dużej mierze dzięki temu, że jest człowiekiem sympatycznym, życzliwym i dobrze mówiącym po angielsku. Kiedy piszę te słowa jest już prawie północ, goście poszli już spać, a Ali wciąż krząta się po restauracji w nienagannie czystej koszuli i z nieodłącznym uśmiechem na ustach. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że z samego rana, gdy goście hotelowi idą na kawę, Ali już jest i przynosi chleb, pomidory, ser i inne składniki śniadaniowe. Mam wrażenie, że ten człowiek spędza w Silk Road 24 godziny na dobę. No ale dzięki temu interes kwitnie.

w drodze do Silk Road Hotel
 Przez hotel przewija się mnóstwo osób, mnie udaje się poznać sympatyczną parę z Anglii. Mają około 40 lat i od 21 miesięcy podróżują po świecie... na rowerach. Wyruszyli z Manchesteru, objechali Skandynawię, byli w Wilnie, wschodniej Polsce, na Słowacji, Bałkanach, w Grecji, Turcji, Gruzji, Armenii, Iranie, Pakistanie i Indiach. Teraz wrócili do Iranu, bo bardzo im się tutaj spodobało :-) Bardzo chwalą polską kuchnię (grzyby! pierogi!), polskie miasteczka (Kazimierz nad Wisłą i Zamość szczególnie przypadły im do gustu), narzekają tylko, że strasznie daliśmy się zwesternizować i że w Warszawie czuli się jak w zachodniej Europie. Bardzo cenią Iran właśnie za to, że mało kto mówi tu po angielsku i że można posmakować naprawdę innej kultury. No bo przecież jeśli wszędzie będzie się słuchać angielskiego rocka i oglądać amerykańskie filmy to świat zrobi się strasznie nudny. Mogę tylko dodać od siebie, że totalnie się z tym zgadzam.

przedszkole w Yazd

wtorek, 15 kwietnia 2014

z Teheranu do Isfahanu

Pierwsze odczucie jakie miałem w Iranie było takie - ten kraj jest smutny. Nie wiem do końca dlaczego, może to kwestia krajobrazu, dosyć monotonnego i pustynnego. Może też dlatego, że przyleciałem prosto z Indii, które są aż do przesady jaskrawe i żywiołowe. Myślę jednak, że pewną rolę odgrywają tu twarze ludzi, dosyć poważne i melancholijne. Zwłaszcza twarze mężczyzn, którzy zamyśleni wpatrują się w przestrzeń, jakby trapiło ich jakieś poważne zmartwienie. Kobiety, szczególnie młode, są raczej uśmiechnięte - pomimo tego, że ponad połowa chodzi w czarnych czadorach, co upodabnia je do głównego bohatera komiksu Batman.

Druga rzecz, która niechybnie rzuca się w oczy to ruch uliczny. Jeśli komuś wydaje się, że kierowcy w Indiach jeżdżą jak szaleńcy, powinien przyjechać do Iranu. Zasady drogowe są podobne do indyjskich - czyli dokładnie dwie. Zasada numer jeden - non stop oczy dookoła głowy, bo nikt nie przestrzega żadnych przepisów (mam wrażenie, że zwłaszcza wymuszanie pierwszeństwa jest ulubionym hobby Irańczyków). Zasada numer dwa - mniejsze samochody ustępują większym (to wynika z prostej logiki - gdyby doszło do wypadku większy samochód ma większe szanse).  Tym co odróżnia indyjskich i irańskich kierowców jest prędkość. W Indiach większość dróg jest w tak fatalnym stanie, że nikt nie jeździ szybko, chociażby ze względu na dobro pojazdu. W Iranie drogom nie można nic zarzucić, co powoduje, że kierowcy popuszczają wodze fantazji. I niech dzięki będą Allahowi, że nie wolno tu pić alkoholu - w przeciwnym wypadku połowa męskiej populacji zginęłaby na drogach.

Wspomniałem wcześniej kobiety - to trzecia rzecz, która bardzo rzuca się w oczy. Generalnie można podzielić kobiety w Iranie na dwa typy. Typ numer jeden - konserwatywny - widzimy tylko twarz, a resztę sylwetki skrywa czador. Typ numer dwa - zbuntowany - całe ciało jest zakryte, ale nie czadorem tylko zwykłym ubraniem. Dżinsy, bluza, koszula, sportowe buty, no i obowiązkowa chusta na głowie. Przy tym każda część ubioru jest zazwyczaj w innym kolorze, same chusty potrafią też być różnobarwne. Do tego ostry makijaż. Ponieważ jedyną widoczną częścią ciała jest twarz, dziewczyny robią z tą twarzą co tylko mogą. Mocna różowa szminka na ustach, czarne kreski na brwiach, czerwień na policzkach, a do tego chmura perfum, która unosi się jeszcze przez kilka minut na ulicy. Ja osobiście za tego typu makijażem nie przepadam, ale rozumiem sam proces - jeśli wszystko inne jest zabronione, to wycisnę maksimum z tego co jest dozwolone.

Największe wrażenie robią kobiety za kierownicą. Muszę przyznać, że jestem pełen podziwu dla ich umiejętności i brawury. Wyobraźcie sobie to - Teheran, centrum miasta, potworny korek, wszyscy próbują na wszelkie sposoby przedostać się dalej (wszelkie sposoby to np. przeciskanie się pomiędzy innymi samochodami, wjeżdżanie na chodnik, ruch pod prąd itd.). No i widzimy jak w co drugim samochodzie za kółkiem siedzi kobieta, z szatańskim spojrzeniem wymija inne pojazdy, przepycha się, bezceremonialnie wymusza pierwszeństwo, zajeżdża drogę itd. itp. Jeśli komuś wydaje się, że płeć piękna w Iranie to zastraszone panienki trzymane pod kluczem w domu, powinien zobaczyć jak zachowują się w ruchu drogowym. Jest pełna emancypacja.

była ambasada USA

Spędziłem w Teheranie tylko dwa dni, za mało, żeby dobrze poczuć miasto, ale jest to niewątpliwie ciekawe miejsce. Mocno naznaczone historią, zwłaszcza najnowszą. Dotarłem do byłej ambasady amerykańskiej, miejsca mocno znienawidzonego przez Irańczyków, bo to właśnie stamtąd CIA sterowała tutejszym rządem przez długie lata, aż do rewolucji z 1979 roku. Widać to na muralach, którymi pokryte są ściany ambasady - statua wolności z czaszką zamiast twarzy, graffiti "Down With USA" i inne tego typu smaczki dodają wyjątkowych wrażeń spacerowi po mieście. Oczywiście nie oznacza to, że w Iranie nie lubi się Amerykanów czy Europejczyków - lokalni mieszkańcy doskonale wiedzą, że to co robi dany rząd nie musi odzwierciedlać tego co czują i myślą ludzie. Tym bardziej, że doskonale znają to z autopsji - każdy Irańczyk, z którym rozmawiałem po pewnym czasie wyrażał się wyjątkowo niepochlebnie na temat rządów ajatollahów. No bo jak można lubić ludzi, którzy zabraniają dziewczynom śpiewać publicznie a muzykom grać koncerty. Jak można lubić ludzi, którzy cenzurują internet, nie pozwalając ludziom pisać blogów czy korzystać z YouTube. Jak można lubić ludzi, którzy trzymają kraj w izolacji i powodują, że jedynym miejscem do którego można pojechać na wakacje jest Turcja.

Irańczycy prowadzą podwójne życie. Wystarczy przekroczyć próg ich domu i wszystko się zmienia. Kobiety zdejmują chustę, gra się na instrumentach, tańczy, bawi, ogląda nielegalną zachodnią telewizję. Alkohol wciąż jest rzadkością, ale szczerze mówiąc - czy jest on naprawdę aż tak bardzo potrzebny? Facebook jest teoretycznie zabroniony i najzwyczajniej w świecie się nie wyświetla, ale młodzi ludzie wymyślili na to też sposoby - są specjalne programy, które pozwalają obejść rządową cenzurę. Ciekawe ile jeszcze może potrwać taka absurdalna sytuacja. W końcu przecież nawet rządzący Iranem kler musi zrozumieć, że obywatele najzwyczajniej w świecie sobie jego rządów nie życzą.

Po dwóch dniach w Teheranie ruszam w dalszą podróż - autobusem do Isfahanu. Iran to bardzo duży kraj, na mapie Teheran i Isfahan wydają się być blisko siebie, w rzeczywistości to 7 godzin jazdy po autostradzie. Moim sąsiadem w autobusie jest młody Afgańczyk. Jest tu ich sporo, wielu uciekło z Afganistanu w trakcie niekończących się wojen, które naznaczyły historię tego kraju w ostatnich latach. Najpierw była długa wojna z Rosją, w trakcie której Afganistan wspierały Stany Zjednoczone. Potem nastąpiła inwazja Amerykanów, którzy wymyślili sobie, że bombardując afgańskie wioski, będą walczyć z terroryzmem. Mój kolega o imieniu Mohammed (no cóż, to bardzo popularne imię w tych stronach) uczy się w autobusie fizyki, a w przyszłości chciałby zostać inżynierem. Częstuje mnie ciastkami, wypytuje o życie w Europie, pomaga kupić coś do jedzenia, kiedy zatrzymujemy się w przydrożnej knajpce. Skarży się na niesprawiedliwy świat, w którym wszyscy uwzięli się na jego kraj i nie pozwalają żyć  ludziom w pokoju. Po kilku godzinach rozmowy patrzy na mnie przez chwilę i mówi. "Wy Polacy też wysłaliście swoich żołnierzy, żeby zabijali w moim kraju, prawda?". Nie mam wyjścia, muszę potwierdzić i jest mi strasznie wstyd.

W Isfahanie korzystam z Couchsurfingu i zatrzymuję się u chłopaka o imieniu Behnam, który jest skrzypkiem i perkusistą. Tak naprawdę to zatrzymuję się u jego rodziców, bo w Iranie wciąż silnie funkcjonuje tradycja rodzin wielopokoleniowych i w jednym budynku mieszka często kilkanaście osób.  Behnama akurat nie ma w domu, więc przez dwie godziny rozmawiam z jego ojcem, Ahmedem. Ahmed nie zna zbyt dobrze angielskiego, ale dzielnie gada ze mną, chociaż mógłby pewnie wyłgać się jakoś i czmychnąć do innego pokoju. W międzyczasie zdążyłem nauczyć się kilku słów i zdań po persku, co pomaga w rozmowie i wzbudza jego wielką radość. Bardzo go polubiłem, chociaż nie mamy zbyt wiele wspólnego - Ahmed ma 51 lat i jest już dziadkiem. Zaprasza mnie na szóste urodziny swojego wnuka, na co zgadzam się z wielką ochotą. Dzięki temu mam okazję doświadczyć rodzinnego życia w Iranie z pierwszej ręki - i jest to jedno z najfajniejszych wydarzeń całej mojej podróży. Rodzina zbiera się w jednym z pokojów, siadamy na dywanie i rozpoczynamy ucztę. Nikogo nie dziwi moja obecność - Ahmed oświadcza po prostu, że ma dziś gościa z Lachestanu (Lachestan to Polska po persku - warto zapamiętać). Herbata leje się strumieniami, jestem częstowany pomarańczami, bananami, jabłkami, rodzynkami. Behnam z kolegą grają koncert, potem zaczynają się tańce, w których też uczestniczę. Są z tego nawet nagrania, ale nie mam zamiaru udostępniać ;-) Jedna z kuzynek Behnama, niejaka Narges, jest nauczycielką angielskiego w lokalnej szkole, więc możemy sobie porozmawiać - przeciętna znajomość angielskiego u Irańczyków jest niestety dosyć znikoma. Bardzo miło nam się rozmawia z Narges - ogólnie rzecz biorąc tutejsze kobiety są niezwykle urocze. Niech mi wybaczą wszyscy zwolennicy "ideologii gender", ale kobiety w Iranie są po prostu niezwykle... kobiece.

Przez dwa kolejne dni oglądam Isfahan z Narges i Behnamem. Popularne powiedzenie w Iranie - "Isfahan wart jest pół świata" - ma w sobie coś z prawdy. Zwłaszcza wielki plac Naqsh-e Jahan w środku miasta, przy którym znajduje się pałac, dwa przepiękne meczety oraz bazar. Niezwykłe jest to, że reszta miasta zbudowana jest w taki sposób, żeby nie było jej widać z placu - kiedy stoi się na nim,  widać tylko budynki, które są tuż obok oraz niebo. Niesamowite są też mosty, pod którymi toczy się rozrywkowe życie młodych ludzi - wieczorem robią ogromne wrażenie. Chłopaki spotykają się, palą fajki wodne, rozmawiają, podrywają dziewczyny, które spacerują mimochodem w małych grupkach. Czasami nawet grają na instrumentach i śpiewają - ale ostrożnie, żeby nie drażnić policji, która może w każdej chwili rozgonić towarzystwo ze względu na "nieobyczajność".

Behnam i jego kolega Amin
Kiedy jesteśmy sami z Behnamem, trochę rozmawiamy o relacjach damsko-męskich. Dla tradycyjnych Irańczyków "wyzwolona" Europa to bardzo intrygujący temat. Behnam ma 27 lat i nie miał wielu kontaktów z dziewczynami - musi teraz znaleźć sobie żonę, bo ojciec naciska. Wypytuje mnie o to jak to wygląda "u nas". Mówię mu, że jest raczej nieciekawie. Ludzie tworzą związki tymczasowe, nikt nie chce się angażować uczuciowo, wszystko jest bardzo powierzchowne. Zgadzamy się, że stały związek to najlepsza forma relacji męsko-damskich, chociaż nie jest łatwo znaleźć odpowiedniego partnera. Dla Behnama na przykład, podstawową kwestią jest to, że dziewczyna musi znać się na muzyce, a o to nie jest łatwo w Iranie.  Oczywiście nie omieszkał zapytać o mój status matrymonialny. Powiedziałem mu, że mój poprzedni długoterminowy związek skończył się, bo dziewczyna zostawiła mnie dla innego faceta, w dodatku żonatego. Behnam patrzy na mnie długo i mówi bez cienia uśmiechu. "Mam nadzieję, że ją zabiłeś".

sobota, 12 kwietnia 2014

Iran

Iran jest tak niezwyklym krajem, ze az nie wiem o czym napisac. Poza tym nie mam polskich znakow, a nie lubie bez nich pisac. Facebook jest nielegalny, blogspot jest nielegalny, alkohol jest nielegalny, chodzenie bez chusty na glowie dla kobiet jest nielegalne. Nikt sie tym (prawie) nie przejmuje. Ludzie zyja normalnym zyciem, pracuja, usmiechaja sie, sa niezwykle zyczliwi, pomagaja jak moga. W kazdym domu oglada sie (nielegalna) telewizje z iranska muzyka. Zamiast alkoholu jest herbata i pomarancze. Prawie kazdy z kim rozmawiam ma jak najgorsze zdanie o rzadach islamskiego kleru. Iranczycy sa ciekawi swiata i troche im przykro, ze pazerne na rope Stany Zjednoczone pokazuja ich jako krwiozerczych terrorystow. Nie wierzcie w to. Nigdzie na swiecie nie spotkalem tak dobrych ludzi jak w Iranie.

Tym razem zamiast pisania - kilka zdjec.

ulica w Teheranie

budynek bylej ambasady amerykanskiej

Nasim - kolezanka z Teheranu

Narges - kolezanka z Isfahanu

rodzina z Isfahanu, ktora od dwoch dni gosci mnie i karmi pod swoim dachem

meczet imama w Isfahanie

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Chennai

Nie lubię wyjeżdżać z Indii. Już po raz trzeci mi się to przytrafia i za każdym razem czuję głęboki żal. Nie będzie już riksz trąbiących na ulicach? Nie będzie wszechogarniającego tłumu wąsatych facetów i kobiet w sari? Nie będzie knajpek, w których za 10 złotych można objeść się najlepszego jedzenia pod słońcem? Nie będzie cudownych, nocnych podróży pociągiem? Nie będzie kolorowych świątyń co 100 metrów?

Indie są trochę światem z komiksu. Kto czytał kiedyś namiętnie komiksy, ten zrozumie. Wszystko jest dużo bardziej jaskrawe niż w europejskiej rzeczywistości. Sytuacje zmieniają się w najmniej spodziewanych momentach. Zapachy są bardziej wyraziste, kolory bardziej kolorowe, zmysły się wyostrzają i wyczulają na zupełnie nowe zestawy wrażeń. Tutaj po prostu wszystko jest BARDZIEJ.

Wczoraj wieczorem wsiadłem do nocnego pociągu z Varkali do Ćenaju - na kilkunastogodzinną podróż z zachodniego wybrzeża na wybrzeże wschodnie, przez całą szerokość Indii. Przez pierwsze dwie-trzy godziny miałem niespodziewaną towarzyszkę, młodą Hinduskę o imieniu Niśa. Dosiadła się i ewidentnie przez jakieś pół godziny zbierała w sobie odwagę, żeby się do mnie odezwać. Kiedy już to zrobiła - brzmiało to jak eksplozja. Zostałem zarzucony gradem pytań. "Skąd jesteś", "co robisz", "gdzie pracujesz", "jaka jest Polska", "jaki jest najciekawszy kraj w Europie", "czy Polacy to chrześcijanie", "po co jeździsz do Indii", "czy jeździsz do Indii z przyczyn religijnych", "co ci się najbardziej podobało w Indiach", "czy lubisz jedzenie z Kerali", "co robi twoja rodzina", "czy to prawda, że katolicy nie znają i nie czytają Biblii". I tak dalej, i tak dalej. To ostatnie pytanie zwróciło moją uwagę, bo to samo powiedział mi poznany w slumsach Bombaju Mohammad. Ogólnie wychodzi na to, że muzułmanie i hinduiści mają taką definicję katolika - katolik to taki rodzaj chrześcijanina, który nie zna i nie czyta Pisma Świętego. W odróżnieniu np. od protestantów, którzy znają Biblię na wyrywki i muzułmanów, którzy nieustannie czytają Koran. Ciekawa perspektywa. Myślę, że coś w tym jest.

Ćenaj (czy też Chennai, dawniej Madras) to stolica Tamil Nadu - stanu, który różni się dosyć mocno od reszty Indii. Zamieszkują go Tamilowie, spadkobiercy starożytnej kultury drawidyjskiej, dumni i nie przepadający zbytnio za Hindusami z północy. To właśne oni dokonali swego czasu podboju lądów znajdująch się na wschód od Indii, zanosząc hinduizm aż do dalekiej Indonezji - do dzisiaj praktykuje się go np. na wyspie Bali. Tutaj mało kto zna hindi - znacznie łatwiej dogadać się po angielsku, co mieszkańców Delhi czy Bombaju często mocno zaskakuje. Język tamilski ma tyle samo wspólnego z hindi co z językiem polskim - są tak samo odległe od siebie pod względem genetycznych relacji międzyjęzykowych. I piszę to bez cienia przesady. 

Niestety jest jedna rzecz, która łączy mieszkańców Ćenaju i mieszkańców Delhi - skłonność do cwaniactwa i naciągania turystów. Przyznam, że trzytygodniowy pobyt w Kerali trochę mnie od tego odzwyczaił. Na dworcu kolejowym przyczepiło się do mnie dwóch typków, jeden rikszarz i jeden "kolega". Mieli mnie zawieźć do jakiegoś taniego, czystego hotelu z dostępem do internetu. Normalnie zawsze takich gości olewam, bo zazwyczaj nic dobrego z tego nie wynika, tym razem pomyślałem sobie jednak - "jest cholernie gorąco, wciąż trochę boli mnie stopa, dam chłopakom szansę". No i to był błąd. Hotel do którego mnie zawieźli okazał się drogi, brudny i bez internetu. W dodatku zażyczyli sobie po 100 rupii na głowę, za "pomoc". Niech spadają na drzewo z taką pomocą. Im więcej mam do czynienia z takimi ziomkami, tym mniej się dziwię, że każdego roku liczba turystów przyjeżdżających do Indii spada. A przecież normalni Hindusi są zazwyczaj bardzo mili, pomocni, w uroczy sposób nieśmiali. Kilku takich cwaniaczków psuje renomę całego kraju.

widok z okna mojego pokoju hotelowego w Chennai

Dzięki "kolegom" wylądowałem w muzułmańskiej dzielnicy Ćenaju. Mam obok spory meczet, dużo knajpek specjalizujących się w potrawach z kurczaka oraz specjalny punkt, w którym można się obrzezać - w każdym wieku! Nieopodal jest też sklepik specjalizujący się w medycynie ajurwedyjskiej - w nim po raz pierwszy widziałem coś, o czym tylko wcześniej słyszałem - olejki i kosmetyki zrobione na bazie krowiego moczu. Krowa w Indiach jest święta (co chyba wszyscy wiedzą), tak więc również święte są jej różne wydzieliny. Brzmi to ciekawie, ale chyba nie skorzystam. Podobnie jak z obrzezania.

tutaj mozesz sie obrzezac :-)

Kolejną ciekawostką Ćenaju jest sieć restauracji Saravana Bhavan - klasyczna sieciówka, w środku wygląda jak McDonald, z klimatyzacją, bardzo czystym wnętrzem i niezwykle grzeczną obsługą. Saravana Bhavan serwuje jednak tylko i wyłącznie potrawy wegetariańskie i to w dodatku głównie tamilskie. Można więc delektować się idli, sambarem, uthappą, appam, dosą i innymi lokalnymi wynalazkami, podanymi zresztą klasycznie na liściu bananowca, w miejscu które do złudzenia przypomina amerykańskie bary szybkiej obsługi. Jak dla mnie - bardzo specyficzne doświadczenie. Ale jedzenie naprawdę dobre!

tak sie bawi mlodziez nad morzem

Co jeszcze jest w Ćenaju? Jest morze, a raczej Zatoka Bengalska. Jest bardzo brudna plaża, po której zrobiłem sobie dzisiaj krótki spacer. Są dziesiątki młodych chłopaków, którzy pluskają się w tym morzu w dżinsach i koszulkach. Ogólnie jest zaskakująco brudno.  Ćenaj przypomina mi trochę Delhi z 2010 roku, kiedy przyjechałem do Indii po raz pierwszy. Mam wrażenie, że Delhi zrobiło przez te cztery lata gigantyczny krok do przodu, natomiast Ćenaj pozostał typowym indyjskim miastem, ze szczurami biegającymi nocą po ulicach, ludźmi śpiącymi na chodnikach i klimatem ogólnego chaosu. Może to specyfika części miasta, w której przebywam, ale takie właśnie mam odczucia. Może też być tak, że pobyt w Goa i Kerali, które są wyjątkowo czystymi stanami, zmienił moje standardy i zwyczajnie marudzę ;-)

W Ćenaju jest też lotnisko. Dziś wieczorem udaję się na nie, i wyruszam do Iranu. O ile Indie są dla mnie lądem mocno oswojonym, to Iran jest jak nieodkryta planeta. Nie wiem na ile będę miał tam dostęp do internetu, nie wiem jak często będę mógł publikować bloga. Nie wiem nawet czy dostanę wizę ;-) Wiem na pewno, że trudno jest korzystać z Facebooka, który jest oficjalnie zakazany. Ze względu na amerykańskie embargo nie można też korzystać z kart kredytowych ani pobierać pieniędzy z bankomatu - tylko gotówka.

Tak czy siak - na pewno będzie ciekawie. A jak jest ciekawie to jest o czym pisać, więc na pewno będę się odzywał. Do usłyszenia!

czwartek, 3 kwietnia 2014

nikt nie ma curry w Varkali

Dochodzi już do końca mój tegoroczny pobyt w Indiach, trochę niefart się stał, że stłukłem tę stopę akurat teraz, bo miałem w planach odwiedzić jeszcze przynajmniej kilka miejsc (min. Cochin i Kanyakumari). Z planów nici, już piąty dzień wegetuję w Varkali, gdyby nie to że mam tu trochę znajomych, to chyba umarłbym z nudów. Wszystko jest okropnie sformatowane - wzdłuż morza przynajmniej kilkanaście restauracji i wszystkie mają dokładnie to samo w menu. Bardzo mało indyjskiego jedzenia, za to mnóstwo potraw pod konkretnych turystów. Typowy "english breakfast" (fasolka, kiełbaski, jajko itp.)? Żaden problem. Włoskie gnocci? Gdziekolwiek zechcesz. Nawet są rosyjskie dania, jeśli ktoś ma ochotę na zupę uchę - jest też taka oferta. Nie ma za to NIGDZIE typowych dań z Kerali - wstydzą się, czy co? Sytuację ratują dania rybne - codzienna dostawa świeżych owoców morza stanowi podstawę mojej diety od niedzieli. Dzięki tym rybom nie grozi mi syndrom Marysi Peszek i depresji na hamaku w Tajlandii, he he.

rybki
Siedzę więc głównie w pokoju, surfuję po necie, troszkę czytam i wychodzę od czasu do czasu coś zjeść. Staram się nie nadwyrężać stopy, która na szczęście czuje się już coraz lepiej. Z moim włoskim kolegą Mattią rozmawiamy o literaturze, kolega próbuje przebrnąć przez Thomasa Pynchona w oryginale, ale średnio mu to idzie. Gadamy sobie też o Jacku Keruacu, o Charlesie Bukowskim, o Marku Twainie - takie to oto inteligenckie gaworzenie wieczorami na ganku. Mattia jest zafascynowany małymi społecznościami, które mają swoje gospodarstwa i są samowystarczalne - chciałby w przyszłości zamieszkać w takiej alternatywnej wspólnocie. Chwilowo jednak ma prosty pomysł na życie - przez kilka miesięcy w roku pracuje w Australii, a potem za zarobione pieniądze włóczy się po Azji, namiętnie ćwicząc jogę. Dzięki temu ma lato przez 12 miesięcy w roku :-) Spotkaliśmy wczoraj Francuzkę o imieniu Lilly - Lilly ma na oko 50 lat, rozwiodła się, sprzedała dom, i ma z tego domu takie pieniądze, że przez następne kilkanaście lat może żyć po królewsku w Indiach, Tajlandii, Wietnamie, i tego typu miejscach. Co będzie dalej - na razie się nie zastanawia.

Lilly jest w szoku, że wybieram się do Iranu, zresztą jest to typowa reakcja większości moich rozmówców - szok i niedowierzanie. Wszak Iran to kraj osi zła, wszędzie czają się brodaci terroryści, wszystkie kobiety chodzą 24h w czadorach, no doprawdy, jak można tam się wybrać na własne życzenie. Nie wiem, nie byłem, ale mam przyjaciół i znajomych, którzy byli i mają zupełnie inne zdanie. Ich zdaniem Iran to kraj, gdzie są najmilsi ludzie na świecie, pomocni, grzeczni, życzliwi. Jest to przy okazji jedno z najstarszych państw na świecie, nieprzerwanie zamieszkałe przez ten sam naród. Irańczycy nienawidzą, gdy myli się ich z Arabami - uważają ponoć Arabów za prostaków, których cała kultura to po prostu przeniesione wzorce z Persji. Pewnie mają trochę racji ;-) Już we wtorek będę miał okazję się przekonać - wsiadam w Chennai do samolotu i śmigam do Teheranu. Wolałbym przedostać się do Iranu lądem, tak się niestety nieszczęśliwie składa, że między Indiami a Iranem leży Pakistan, do którego niezwykle ciężko obecnie dostać wizę.  Tym razem wybieram więc drogę powietrzną - kilka godzin w samolocie, przesiadka w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, i o godzinie 14.50. (czasu lokalnego) ląduję na lotnisku imienia Imama Chomeiniego.

Próbuję zorganizować sobie część noclegów przez Couchsurfing. Zamieściłem na stronie Couchsurfingu w Iranie ogłoszenie, że będę w takim a nie innym terminie i że szukam noclegu. Po 2 minutach dostałem taką wiadomość (po polsku!):

"Czesc SZYMON
Nazywam sie Mohammad i jestem aktywnym uzytkownikiem CS w moim miescie Kashan w Iranie. Chcialbym spotykac i goscic jak najwiecej moich polskich przyjaciol. W przyszlosci rowniez chcialbym nauczyc sie Waszego trudnego i pieknego jezyka.
Goscilem u siebie do tej pory wielu Polakow. Mamy najwieksza i najpiekniejsza pustynie w Iranie. Chcialbym rowniez w przyszlosci odwiedzic Wasz kraj.
Jezeli chcialbys odwiedzic moje miasto chcialbym Cie ugoscic.
Do zobaczenia
Mohammad"

Na początek brzmi dobrze, prawda?

wtorek, 1 kwietnia 2014

Varkala

W przewodnikach po Indiach Varkala opisywana jest jako alternatywa dla Goa, bardziej wyluzowana, mniej skomercjalizowana. Piękny klif, plaża, cicha wioska, małe knajpki - brzmiało to jak miła odmiana po 10 dniach medytacji. Niestety te czasy odeszły już chyba w przeszłość. Obecnie Varkala to klasyczny kurort, pozbawiony jakiegokolwiek charakteru (nic nie ujmując faktycznej urodzie klifu). Knajpa przy knajpie, sklep przy sklepie, co druga restauracja jest "tybetańska" (w Kerali???), w każdym sklepiku dostaniesz t-shirty z Gandhim i Marleyem. Nie brak też "włoskich" lokali, serwujących pizzę, makarony i cafe latte. Totalny miszmasz, miejsce, które mogłoby znajdować się w dowolnej części świata, jedynym indyjskim akcentem są ubrane w sari sklepikarki, które nieustannie namawiają, żeby "look my shop". Są fajne, świeże ryby, jest zimne piwo, jest przyjemna bryza znad morza, ale - jakoś to do mnie nie przemawia. Za mało Indii w tych Indiach.



Przyjechałem tutaj z Włochem o imieniu Mattia, 29-letnim chłopakiem, który ćwiczy jogę po parę godzin dziennie i osiągnął poziom niezłego akrobaty. Oprócz niego jest ze mną Angela, Szwajcarka, od roku w podróży po świecie. Gdy docieramy na miejsce idziemy na rekonesans, podczas którego spotykamy Jake'a, Amerykanina, tego samego który współorganizował kurs Vipassany. Jake jest wyluzowanym chłopakiem z okolic Seattle, też od paru lat włóczy się po świecie, mieszkał 2 lata w Somalii, potem trochę w Nepalu, teraz pracuje w niewielkiej wiosce w Radżastanie. Podczas kursu był bardzo serio, teraz pokazuje bardziej zrelaksowane oblicze, sączy piwko i opowiada różne historie ze swojego barwnego życia. W pewnym  momencie w całej wiosce wysiada prąd (bardzo typowa w Indiach sytuacja) i zapadają iście egipskie ciemności. Próbujemy po omacku wrócić do hotelu i właśnie wtedy nie zauważam małych, betonowych schodków i z całej siły uderzam w nie stopą. Boli jak cholera, zwłaszcza duży palec, ale jakoś kuśtykam na miejsce. Mam nadzieję, że "poboli i przestanie", ale nie ma tak pięknie - całą noc nie mogę zasnąć i niepokoję się, że mogłem złamać jakąś kość - a w takim wypadku mogę być unieruchomiony nawet na miesiąc.

Rano nic się nie zmienia, ale robię dobrą minę do złej gry, łykam ibuprom i razem z ekipą idziemy "zwiedzać" Varkalę za dnia. Spotykamy kolejne osoby z Vipassany, parę Anglików i jednego Irlandczyka. Jak widać, nie tylko ja miałem taki pomysł na spędzanie pomedytacyjnego czasu :-) Umawiamy się wieczorem w "rockowym" klubie, gdzie jest muzyka na żywo. Faktycznie jest - szkoda tylko, że lokalne chłopaki z Varkali słabo radzą sobie z grą na instrumentach. Postanawiamy z Jakiem pokazać im "jak to się robi", bierzemy od nich gitary i gramy parę kawałków razem - czysty spontan. Jake okazuje się niezłym wokalistą, w brawurowy sposób śpiewa "Crazy" Gnarls Barkley, potem jeszcze parę bluegrassowych standartów z gitarą akustyczną- ja akompaniuję mu na elektrycznej gitarze. W ten oto sposób zagrałem swój pierwszy indyjski koncert - w dodatku właściciel knajpy postawił drinki dla całego naszego stolika, więc można nawet powiedzieć, że dostałem za występ wynagrodzenie, he he.

W nocy stopa boli bez zmian, więc postanawiam pójść za radą kolegów - podróżników, i udać się do indyjskiego szpitala. Krótki kurs rikszą i jestem na miejscu. Szpital jest zaskakująco czysty i nieźle zorganizowany - rejestracja przebiega szybko i sprawnie. Pan doktor każe zrobić mi rentgen, który pokazuje, że na szczęście nie jest to złamanie, a jedynie stłuczenie. Mam leżeć parę dni w łóżku, łykać tabletki a wszystko powinno skończyć się dobrze. Liczę na to, bo już niedługo lot do Iranu, a nie chciałbym kuśtykać z plecakiem po Teheranie. Zostaję więc parę kolejnych dni w Varkali -  przynajmniej nadrobię zaległe lektury. Leżenie w łóżku i łykanie pigułek - idealny sposób na spędzanie czasu w nadmorskim kurorcie, nieprawdaż?

poniedziałek, 31 marca 2014

Vipassana

O 4.00. dzwonił gong. W dormitorium, w którym nocowałem z 17 innymi facetami (kobiety spały osobno), nie powodowało to wielkiego poruszenia. Większość przewracała się tylko na drugi bok, przykrywała głowę kocem, i spała dalej. 15 minut później do pokoju wkraczał Jake, sympatyczny Amerykanin, którego zadaniem były różne sprawy organizacyjne i który przy pomocy małego dzwoneczka budził wszystkich na dobre. O 4.30. zaczynała się pierwsza, dwugodzinna medytacja. Nieduża hala, w której znajdowało się 100 ponumerowanych poduszek, powoli wypełniała się ludźmi. Cisza, spokój, regularne oddechy, zamknięte oczy - wszyscy zajmują się obserwacją własnego ciała, uczeniem się postrzegania ciała jako nieustannego, zmiennego procesu. Około 5.30. niektórzy wychodzą medytować przed halę, bo widok w ogrodzie jest zaiste przepiękny.

ogród o poranku

6.30.- pierwszy posiłek. Zazwyczaj klasyczny zestaw śniadaniowy z Kerali, czyli idli, małe "ciasteczka" z ryżu, z obowiązkowym sambarem, rodzajem soczewicowej zupki z dodatkiem miąższu owoców tamaryndowca. Bardzo oryginalny smak - mało kogo pozostawia obojętnym. Ja akurat lubię, co ułatwia życie w Kerali, bo bardzo często nie ma nic innego do wyboru ;-) Czasem do tego jeszcze kokosowy chutney. Oraz oczywiście czaj, wszechobecny w Indiach napój na bazie herbaty i mleka.

Po śniadaniu kolejne posiedzenia medytacyjne. Potem kolejny posiłek. I kolejne medytacje. Kolejny posiłek. Godzinny film, w którym nauczyciel tej techniki, S.N. Goenka, tłumaczy filozofię vipassany (a tak naprawdę wykłada filozofię pierwotnych nauk Buddy). I znowu medytacja. A wszystko w kompletnym milczeniu, przez dziesięć dni. Na czym polega vipassana? Tego nie da się opowiedzieć, to trzeba przeżyć ;-)

Można powiedzieć - nuda. 10 dni bez gadania, w spartańskich warunkach, z ryżem do każdego posiłku. Można też powiedzieć - fantastyczna okazja żeby zbliżyć się z własnym wnętrzem, poprawić koncentrację, a przy okazji mieć szansę codziennego spaceru wśród drzew bananowych i pieprzowych. Która wersja jest prawdziwa? Wybór należy do Ciebie.

autor w ogrodzie
 Bardzo dużo ciekawych ludzi z całego świata, głównie Hindusi i Europejczycy, ale też parę osób z Argentyny i jeden Japończyk. Karim z Niemiec, który kupił sobie w Indiach motocykl i samotnie jeździ na nim po kraju. Przemek z Polski, który przyjechał do Indii autostopem. Angela ze Szwajcarii, która podróżuje dookoła świata, i jest już w drodze od 11 miesięcy. Dymitr z Rosji, który przyleciał do Indii tylko na te 10 dni, żeby wziąć udział w kursie. Ashish z Bangalore, na co dzień programista w firmie IT. I tak dalej, i tak dalej. Szkoda, że dopiero ostatniego dnia mogliśmy ze sobą porozmawiać, ale inaczej nici byłyby z medytowania.

Koszt całej zabawy? Zero złotych. Vipassana jest za darmo. 10 dni mieszkasz, jesz, śpisz i korzystasz z nauk nie ponosząc żadnych kosztów. Na koniec można złożyć datek o dowolnej wysokości - z tych pieniędzy zorganizowany będzie obóz dla kolejnej grupy.

Obok ośrodka było pole. Pole było właściwie jedynym źródłem jakiejkolwiek rozrywki. Od czasu do czasu pojawiała się na nim jakaś kobieta pasąca kozę, czasem jakieś dzieciaki grające w krykieta. Mój ulubiony obrazek z całego pobytu - ósmy dzień, wszyscy całkowicie odcięci od bodźców zewnętrznych. W pewnym momencie na polu pojawia się krowa. I wtedy dziesiątka dorosłych facetów bierze plastikowe krzesełka z kuchni i zafascynowana wpatruje się przez kilka minut na krowę dostojnym krokiem przechadzającą się po zielonej łące. Nagle takie rzeczy robią się bardzo interesujące.

środa, 19 marca 2014

Kathakali w Kottayam

No wiem, miałem już nie pisać, ale w hotelu jest wifi, zjadłem pyszne śniadanie, do pociągu jeszcze półtorej godziny, więc w sumie czemu nie? Tym bardziej, że wczorajszy dzień obfitował w wydarzenia skrajne :-)

Zacznę może od tego, że przez dwa dni, w czasie których podróżowałem po backwaters, spałem w Alleppey, w hotelu Dream Heaven. Bardzo specyficzne miejsce - prowadzone przez sympatycznego jegomościa o imieniu Tom, który ze wszystkich sił próbuje pokazać, że nie jesteśmy w żadnej Kerali, tylko gdzieś na amerykańskiej prowincji. A przynajmniej na takiej amerykańskiej prowincji, jak on sobie ją wyobraża. Tak więc z głośników leci hip hop, sam Tom porusza się wyluzowanym krokiem rapera z Harlemu, cały czas proponuje piwo, zagaduje w stylu "what's up, buddy". Generalnie, lekka żena, no ale cóż zrobić. Ma też kolegę, który cały czas zapewnia o swoim uwielbieniu dla muzyki rockowej, wypytuje mnie o to czego słucham, po czym z dumą przekazuje: "Mój ulubiony zespół to Nickelback, lubisz Nickleback?". Patrzy przy tym na mnie oczyma znawcy, ma w spojrzeniu ten rodzaj zadowolenia człowieka, który zna inną kulturę, i właśnie spotkał jej przedstawiciela i może się tym pochwalić. Mam problem, no bo na usta ciśnie mi się: "Wiesz, nienawidzę zespołu Nickelback jak mało czego innego na świecie", no ale nie chcę wprowadzać go w konsternację, więc stwierdzam tylko: "Jest ok, ale taka muzyka jest dla mnie troszkę nudna, wolałbym posłuchać czegoś bardziej od was, z Kerali".  Chłopaki zapodają więc lokalny hicior, a Tom prezentuje dla mnie nawet specjalny układ wokalno - choreograficzny. Warto obejrzeć. Klikaj w film!



Cała ta historia jest dosyć smutna, bo nie chciałbym, żeby Indie szły w tym kierunku - w stronę bezrefleksyjnego zachłyśnięcia się kulturą z USA. Ja bardzo lubię amerykańską kulturę, serio, ale niech ona pozostanie w Ameryce. You know what I mean, buddy? Tymczasem wielu młodych Hindusów idzie w ten temat jak w masełko, na szczęście ciągle gdzieś tam są mniejszością, bo społeczeństwo indyjskie jest jednak wciąż mocno konserwatywne i zmienia się powoli. Chłopcy powiedzieli mi, że w całej Kerali są DWA kluby, gdzie można posłuchać muzyki rockowej. Może więc nie wszystko stracone. Swoją drogą doskonale pamiętam sam siebie z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, kiedy byłem totalnie wkręcony w kulturę zachodnią i chciałem tylko słuchać muzyki z Anglii i USA. Pewne refleksje przychodzą chyba z czasem.

Wczoraj rano wyjechałem z Alleppey autobusem prosto do Kottayam. Znowu mam okazję cieszyć się urokami indyjskiej prowincji, muszę przyznać, że coraz większą frajdę sprawia mi podróżowanie lokalnymi autobusami. Są one oczywiście niemiłosiernie zatłoczone, ale dają niepowtarzalną okazję popatrzeć się na zwykłych ludzi. Kiedy wsiądzie się na stacji początkowej, można zająć fajne miejsce przy oknie, gdzie cały czas wieje przyjemny wiatr, i podróżować słuchając muzyki puszczanej przez kierowcę (zazwyczaj hity z Bollywood) i przyglądając się zmieniającym się krajobrazom.  Na jednym z przystanków do już pełnego autobusu wsiadła grupa chyba dwudziestu uczennic lokalnej szkoły - jedna z nich bezceremonialnie rzuciła mi torbę na kolana, uśmiechnęła się filuternie i poszła plotkować z koleżankami. Sweet :-) 

Do Kottayam docieram w samo południe. Jest niemiłosierny upał, ja z plecakiem, i nie mam niestety żadnej rezerwacji. Zazwyczaj szukanie noclegu w indyjskim mieście przychodzi łatwo, bo małe hoteliki są wszędzie, tym razem jednak jest troszkę trudniej. W Kottayam odbywa się właśnie festiwal świątynny, więc jest sporo pielgrzymów, w związku z czym większość hoteli jest "full". Dodatkowo nie ułatwia sprawy fakt, że w Indiach jeśli na budynku napisane jest 'hotel', to wcale nie oznacza, że to miejsce hotelem faktycznie jest. Bardzo często restauracje nazywają się 'hotel' (nie pytajcie dlaczego), więc wchodząc trzeba uściślić czy chodzi o hotel do spania, czy hotel do jedzenia. Jak na złość prawie wszystkie 'hotele' są albo pełne, albo są zwykłymi barami. Plecak robi się coraz bardziej ciężki, upał coraz większy, wypiłem już dwie butelki wody, a tutaj noclegu ani widu ani słychu. Żeby było zabawniej niefortunnie stawiam stopę i lekko skręcam kostkę (nic groźnego, ale trochę boli jak się chodzi), co daje dodatkowy stopień trudności w przechodzeniu przez ulicę - albowiem, żeby w Indiach przejść przez ulicę, należy wykazać się dużym refleksem i czujnością, gdyż samochody i riksze nie mają w zwyczaju przystawać, kiedy na jezdni pojawia się pieszy. W końcu siadam na jakimś murku i z całego serca nienawidzę Indii. Ha, ha, każdy czasami ma taki moment w tym kraju. Oczywiście po chwili wstaję i za rogiem ulicy od razu widzę piękny, nowy hotel, w którym za nieduże pieniądze dostaję czysty pokój na jedną noc. Typowe indyjskie doświadczenie. W pokoju mam telewizor a jestem tak wykończony chodzeniem i upałem, że zaczynam oglądać mecz krykieta pomiędzy Pakistanem i Nową Zelandią. Cóż za upadek!

Przyjechałem do Kottayam właściwie głównie ze względu na festiwal w świątyni Śiwy, więc wieczorem wybieram się na rekonesans. Najbardziej interesuje mnie spektakl Kathakali, czyli rodzaj klasycznego dramatu, wywodzącego się z Kerali. Aktorzy z pomalowanymi twarzami, i w pięknych, ekstrawaganckich strojach, odgrywają przez całą noc historie o bogach i pradawnych bohaterach. Do tego na żywo muzyka karnatacka, pełna ćwierćtonów i wokalnych melizmatów. Wszystko odbywa się pod świątynią, gdzie mamy też do czynienia z klasycznym targowiskiem. Można tu kupić wszystkie potrzebne rzeczy świata, a także mnóstwo niepotrzebnych. Baloniki, wata cukrowa, grillowana kukurydza, plastikowe zabawki, wiatraki, artykuły gospodarstwa domowego - wszystko czego dusza potrzebuje. Klimat dokładnie taki sam jak na jarmarkach pod polskimi kościołami - co pokazuje, że ludzkie potrzeby są uniwersalne.

aktor Kathakali

Kathakali robi na mnie bardzo duże wrażenie. Rozgrywa się powoli, czasami aż zbyt wolno dla zachodniego widza, stroje są niezwykle fantazyjne, a aktorzy bardzo dużo grają mimiką twarzy, co nie jest proste, jako że mają je pokryte grubą warstwą makijażu. Dosyć jednoznaczne jest dla mnie, że Kathakali gdzieś tam musi wywodzić się z Theyyamów - estetyka jest zbyt podobna. Można powiedzieć, że to taki ucywilizowany Theyyam. Niesamowite jest to, że w Indiach takie spektakle odbywają się na przyświątynnych festynach. W Polsce pewnie byłby koncert Urszuli ;-)