sobota, 12 września 2015

Jakarta/Dżakarta, albo życie to surfing

Każdy przewodnik po Indonezji mówi, żeby unikać Jakarty (czy też Dżakarty, jakoś nie może mi ta druga wersja przejść przez klawiaturę). Straszą, że korki, że brud, że nie ma chodników, że zero zabytków, koszmar normalnie. Podobnie pisze się o indyjskim Delhi, a jest to jednakowoż chyba moje ulubione miasto w Indiach. Żeby docenić Delhi albo Jakartę trzeba po prostu być miłośnikiem wielkich azjatyckich miast, bo są to MIASTA przez wielkie M, nie zapyziałe dziury jak europejskie miasteczka ;-) Tutaj miliony ludzi jednocześnie próbuje załatwić swoje interesy, pojazdy wszelkiej maści jadą naraz we wszystkie strony świata, uliczni handlarze zarabiają na miskę żarcia, zapachy egzotycznych przypraw mieszają się ze smrodem spalin i brudu. I tak jest właściwie 24 godziny na dobę. Dla mnie każde takie miasto to wyzwanie - chcę opanować lokalny system transportu, dowiedzieć się gdzie najlepiej i najtaniej zjeść, poznać trochę ludzi, pogadać o ich życiu. Taki trochę miejski surfing, tylko nie po falach oceanu a po wielkich miejskich arteriach. Zieleń, przyroda, wiejska cisza? Sorry, ale po taki zestaw wrażeń to ja sobie mogę pojechać w Góry Świętokrzyskie. Co nie znaczy, że zieleni, ciszy i spokoju nie lubię - po prostu podoba mi się i to i to.

A przy okazji porada od buddysty dla buddyjskich kolegów/koleżanek. Nie ma lepszej okazji na medytację niż w trakcie przechodzenia przez ulicę w Jakarcie (albo Delhi, Mumbaju itp.). Nie ma lepszej motywacji do bycia tylko TU i TERAZ kiedy przechodzisz przez jezdnię na której w obie strony zasuwa potok samochodów, motocykli i riksz. Czasami są to na przykład 3 pasy ruchu w każdą stronę a NIKT nie zatrzymuje się dla pieszego. Lokalna ludność po prostu wchodzi i z pełnym spokojem manewruje między samochodami, które też tak naprawdę uważają żeby nikogo nie potrącić. To wymaga pewnej wprawy i zimnej krwi, kiedy już się jednak człowiek tego nauczy to daje ogromną satysfakcję. Polecam jako formę medytacji z całkowitą powagą.

Podczas pobytu w Indonezji postanowiłem jak najwięcej korzystać z Couchsurfingu. Pewnie każdy wie co to takiego, ale na wszelki wypadek - to międzynarodowy portal służący do poznawania ludzi w krajach, które się odwiedza. Nie jest to portal randkowy (choć różnie to czasami bywa ;-)), chodzi bardziej o to, żeby poznać ludzi, którzy chcą oprowadzić cię po swoim mieście, pokazać lokalne atrakcje, także z mniej turystycznej strony. Wielu "tubylców" proponuje też nocleg, co daje okazję poznania danej kultury jeszcze bliżej - kilkukrotnie korzystałem z tego w Iranie, dzięki czemu miałem możliwość zobaczyć jak Irańczycy żyją na co dzień. Bywa to też oczywiście nieco upierdliwe, bo czasami ma się ochotę pobyć samemu, a często couchsurfingowy gospodarz (zwłaszcza w krajach muzułmańskich) ma poczucie, że powinien zajmować się swoim gościem od świtu do nocy. Tak więc w Indonezji na razie śpię w hotelach, a z "gospodarzami" spotykam się w mieście. Zamieściłem "ogłoszenie", że chętnie spotkam się z kimś na kawę i czekałem na odpowiedź, licząc po cichu, że może ze dwie osoby zareagują. W ciągu dwóch dni dostałem 35 zaproszeń...

Swego czasu miałem przyjemność wraz z zespołem Pustki występować w Teatrze Rozmaitości, grając w sztuce "Cokolwiek się zdarzy, kocham cię". W jednej ze scen bohater grany przez Rafała Maćkowiaka próbuje poderwać Magdę (w tej roli Agnieszka Podsiadlik). Nie wie jeszcze, że Magda jest lesbijką. Ona próbuje mu to wytłumaczyć mówiąc: "Bo wiesz... Ja wolę dziewczyny". "Od chłopaków?" - nie może uwierzyć Rafał. No więc ja też wolę dziewczyny od chłopaków i w Jakarcie spośród tych 35 zaproszeń postanowiłem wybrać zaproszenia od dziewczyn ;-)

Dzięki temu poznałem Lidię, Astrid i Laras. Lidia studiuje na Uniwersytecie Jakarckim stosunki międzynarodowe i myśli o karierze dyplomatki. Na razie rusza na staż do sułtanatu Brunei ale marzy jej się praca w Holandii. Nie jest to jednak łatwe - Holendrzy niechętnie przyznają Indonezyjczykom wizy, mimo tego, że była to kiedyś ich kolonia. Poszliśmy na kawę do dzielnicy Kota, gdzie jest najwięcej postkolonialnych zabytków, między innymi pozostałości więzienia, gdzie można zobaczyć celę wysoką na metr, w której trzymano po 30 osób jednocześnie. Wypytuję Lidię o to dlaczego niektóre Indonezyjki noszą chusty na włosach a niektóre nie - tłumaczy mi, że w Indonezji każdy może ubierać się tak jak chce, mimo tego, że zdecydowana większość obywateli (około 200 milionów) to muzułmanie, nie ma żadnego oficjalnego dress codu. Mamy też okazję zaznać legendarnych miejskich korków - chcąc podjechać kawałek autobusem utkwiliśmy na jakieś 50 minut w drodze z jednego na drugi przystanek... Autobusy mają wściekle klimatyzowane i przez moment bałem się, że w tym równikowym kraju zejdę na zapalenie płuc. Przy tej okazji proszę Lidię, żeby pouczyła mnie trochę języka indonezyjskiego. Jest zaskakująco prosty - czasowniki nie odmieniają się przez rodzaj ani liczbę, nie zaznacza się też czasu. Wszystkiego da domyśleć się z kontekstu. Można? Można.

Astrid pracuje w tutejszej telewizji, gdzie produkuje lekki program o lajfstajlu. Zwiedzamy wspólnie centrum miasta, w tym legendarny Monument Nasjonal (w skrócie Monas), symbol niepodległości Indonezji. Zabiera mnie też na tour po lokalnym żarciu. Generalnie w Indonezji je się na ulicy - wzdłuż chodnika stoją panowie i panie, każde z nich ze swoim małym kramikiem, w którym pichcą lokalne przysmaki. Zjadamy absolutnie wyśmienite sate padang. Są to małe szaszłyki z wołowiny, z dodatkiem sosu składającego się z rozgotowanej mąki ryżowej oraz przypraw takich jak czosnek, imbir, kolendra, kmin rzymski, sól i kurkuma. Smakuje obłędnie. Astrid jest mega miła, bardzo ciekawa świata, chciałaby podróżować, ale znowu wszytko rozbija się o wizę - nie zdajemy sobie sprawy jak trudno ludziom z azjatyckich krajów dostać się np. do Europy.

Wieczorem widzę się jeszcze z Laras, która pracuje jako doradca podatkowy. Mieszka pod Jakartą i CODZIENNIE (poza weekendami) musi wstać o 4.30., żeby dojechać na czas do pracy w centrum. Pracę kończy około 19.00., idzie coś zjeść na mieście i znowu wraca do siebie, by położyć się spać około 23.00. Idziemy razem na jedzenie, tym razem lądujemy w ulicznym punkcie serwującym soto ayam czyli rosołek z makaronem zrobiony na kurzych stópkach. Pierwszy raz w życiu miałem okazję ogryzać skórę z kurzych stóp - nie do końca rozumiem co chodzi z tym wynalazkiem, ale faktem jest, że wszyscy w Azji Południowo - Wschodniej je uwielbiają.



Następnego dnia żegnam Jakartę z żalem. Będę chciał jeszcze kiedyś tu wrócić. Bladym świtem ruszam na stację kolejową Gambir. Taksówkarz oczywiście próbuje orżnąć mnie na kasę (to też typowe dla Azji), ale jestem tak niewyspany, że nawet się już nie buntuję tylko płacę o 10 000 rupii (3 złote) więcej niż powinienem. Ruszam w głąb Jawy, do miejscowości Yogyakarta - kulturalnego centrum tutejszej cywilizacji.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz