sobota, 26 kwietnia 2014

z Rasht do Tabriz

Jestem w podróży od ponad dwóch miesięcy, odwiedziłem dopiero dwa kraje, ale miałem okazję doświadczyć już 5 różnych języków i przynajmniej trzech różnych alfabetów. Na północy Indii mówi się w hindi i pisze alfabetem devanagari (który na szczęście znam) ale na południu dochodzi malajalam i tamilski (oraz ich odpowiednie alfabety). W Bombaju jest jeszcze marathi, który też ma swój własny zapis, ale nawet nie podejmowałem się go zgłębiać - na szczęście Bombajczycy powszechnie posługują się angielskim i hindi. W Iranie jest niby głównie język perski (zapisywany nieznanym mi pismem arabskim), ale w Tabrizie, gdzie właśnie wylądowałem, mieszkają Azerowie i mówi się zasadniczo po turecku. Przede mną Armenia (kolejny język, kolejny alfabet) a potem Gruzja (kolejny język, kolejny alfabet). W tych krajach mówi się również po rosyjsku, zapisywanym w jeszcze innym alfabecie. Szaleństwo! Zwłaszcza w Iranie jest ciężko, bo większość ludzi zna tylko i wyłącznie perski, w knajpach menu jest tylko w arabskich literkach, podobnie wygląda sytuacja z rozkładami jazdy na dworcach autobusowych (jeśli w ogóle są) i generalnie rzecz biorąc z wszystkimi informacjami. W dodatku internet zazwyczaj nie działa a jeśli nawet działa to połowa stron jest ocenzurowana - ciężko się czegokolwiek dowiedzieć. Trzeba się szybko uczyć - wczoraj jadąc taksówką przez Tabriz odbyłem prostą, ale w miarę płynną rozmowę z kierowcą po persku - po prostu czasami nie ma wyjścia, kiedy twój rozmówca nie zna nawet słów takich jak "yes" czy "no" - musisz wyjść mu naprzeciw. Zabawne było to, że dla nas obu perski był językiem obcym - pomimo tego, że wciąż byliśmy w Iranie. W tej części kraju turecki panuje jednak w sposób niepodzielny.

W Tabrizie mieszkam u sympatycznego Azera, który prowadzi małą restauracyjkę - wczoraj spędziłem w niej pół dnia, poznając zarówno stałych klientów jak i przypadkowych gości. Chłopak przedstawia się jako "Johny" i ewidentnie ogląda bardzo dużo amerykańskiego kina, bo mówi po angielsku z silnym akcentem wziętym prosto z filmów Tarantino. Podobnie zresztą jak jego koledzy. Czułem się trochę jak w środku filmu "Brooklyn Boogie" Wanga - kto oglądał ten wie o czym mówię. Pizzeria przez kilka godzin stanowiła mały wszechświat, w którym od czasu do czasu lądowali podróżnicy z innych planet. Było zabawnie, kiedy wpadali kumple Johny'ego o typowo azerskiej urodzie i witali mnie tekstami w stylu "So you are staying with this motherfucker? Good choice bro, he makes the best fucking pizza in the town".

Wieczorem Johny wyciągnął mnie na rodzinną imprezę, gdzie miałem niewątpliwą przyjemność zaznać azerskiej gościnności - konsumowano wódkę, ryż, oraz smażone baranie jądra (serio!). Ojciec Johny'ego jest w połowie Rosjaninem, jego przodkowie byli posiadaczami ziemskimi, którzy stracili wszystko po rewolucji bolszewickiej - w związku z tym nienawidzi Lenina bardziej niż czegokolwiek innego na świecie. Nie przepada też za islamem - musiałem wypić z nim wielką szklankę wódki "za ateizm". Jego wiedza na temat Polski była typowa dla Iranu - kojarzył tylko dwie osoby - Lecha Wałęsę (jego zdrowie też musiałem wypić) i Roberta Lewandowskiego. Pytał też czy nie jestem Żydem -  w Iranie powszechnie uważa się, że w Polsce musi mieszkać mnóstwo Żydów, bo przecież w czasie drugiej wojny światowej Hitler postanowił się z nimi rozprawić właśnie u nas. Od pierwszego dnia pobytu mam zresztą ksywkę "Szimon Peres" - wszystkich niezwykle bawi moje żydowskie imię. Po kolejnych rozmowach i toastach zaczęła się zabawa - wszyscy obecni (w tym - dziadek, babcia, wujek, ciocia itd.) tańczyli do zestawu hitów w stylu "Waka waka" oraz "Coco Jumbo" - a wszystko to w muzułmańskim Iranie. Życie nie szczędzi niespodzianek.

Przed Tabrizem byłem jeszcze przez kilka dni w mieście Rasht nad Morzem Kaspijskim - to kolejny odrębny region Iranu, nazywa się Gilan, mówi się tam w języku gilati a krajobrazy przypominają Gruzję - tylko, że momentami jest jeszcze ładniej. Zielone pagórki, drewniane wioseczki, prości rolnicy, babki w chustach identycznych jakie noszą starsze kobiety w Polsce - po prostu rustykalna sielanka. W tym regionie ludzie podobno standardowo dożywają ponad setki a był nawet taki zawodnik, który dożył 150 lat. Kuchnia też inna niż na południu - mniej kebaba, więcej świeżych warzyw i zaporowe ilości czosnku. Być może ten czosnek stanowi sekret długowieczności, he he. Rasht słynie z dosyć wilgotnego klimatu, często tu pada, co stanowi wielką atrakcję dla mieszkańców pustynnych regionów Iranu - przyjeżdżają tu całe wycieczki, żeby doświadczyć deszczu. Przyznacie, że nie jest to być może specjalnie zachęcająca perspektywa dla Europejczyków, ale tak czy siak Gilan naprawdę warto odwiedzić. Nie wiem na czym to polega, ale panuje tu zdecydowanie bardziej zrelaksowana atmosfera niż na południu - nie tylko powietrze jest świeże, ale również w relacjach międzyludzkich czuć większy powiew wolności.

złota perska "młodzież" - pierwszy z prawej - Milad
W Rasht zatrzymałem się u Milada, który jest klasycznym bon-vivantem - ma 31 lat ale wciąż mieszka z rodzicami i bynajmniej nie planuje życiowej stabilizacji. Milad pracuje jako grafik komputerowy, jednoznacznie deklaruje się jako niewierzący i głównie interesują go podróże i dziewczyny. Jeździmy bardzo szybko po mieście samochodem, co chwilę spotykając jakichś jego znajomych bądź znajome, wpadając do knajpek na herbatę albo po prostu spacerując po centrum Rasht. Wszyscy jego kumple są przystojni, dobrze ubrani i mają bardzo podobny światopogląd. Dziewczyny, z którymi się spotykamy są piękne, młode i ewidentnie niespecjalnie przejmują się religijnymi przykazaniami islamu. Milad jest przy tym bardzo w porządku gościem, wszyscy bardzo go lubią i on też lubi wszystkich - życie w Rasht kręci się w kręgu przyjaciół, którzy zmieniają się jak w kalejdoskopie, ale każdy jest mile widziany. Milad ma też śliczną siostrę, która studiuje językoznawstwo i miałem okazję pogadać z nią o tak fascynujących postaciach jak Noam Chomsky czy Ferdinand de Saussure oraz poznać kilka sekretów perskiej fonologii;-) Poszliśmy też razem na koncert undergroundowej sceny muzycznej z Rasht - granie zachodniej muzyki jest oczywiście w Iranie nielegalne, więc wszystko było top secret. Za takie granie można pójść do więzienia - i to nie jest żart. Zespoły zaskakująco dobre, totalnie na czasie, w repertuarze oprócz własnych piosenek miały np. też covery takich formacji jak Grizzly Bear - nie spodziewałem się tego szczerze mówiąc po Iranie. Jak już wcześniej wspomniałem - życie nie szczędzi niespodzianek.

Masouleh
W okolicy Rasht jest też wioska Masouleh. Ludzie mieszkają tam od tysiąca lat, a domy wybudowane są na zboczu góry w taki sposób, że dachy budynków na dole stanowią podwórka domów górnych. Żeby dostać się do Masouleh, trzeba dwa razy skorzystać z tak zwanych "wspólnych taksówek". To najbardziej popularny w Iranie sposób przemieszczania się - taksówki mają z góry ustalone trasy i czekają na klientów w znanych wszystkim miejscach. Oczywiście trzeba najpierw zasięgnąć języka u lokalnej ludności, bo te "stałe trasy" i "znane wszystkim miejsca" są oczywiście dosyć umowne i trzeba po prostu wiedzieć gdzie pójść, żeby znaleźć odpowiedni transport. Wujek Google nic nam tu nie pomoże. Znajomość angielskiego również. Trzeba znać kilka słów po persku i dobrze gestykulować. Kiedy jednak dotrze się już na miejsce, widoki zapierają dech w piersiach. Wszystko skąpane jest w zieleni, unosi się delikatna mgła i ma się wrażenie, że całe otoczenie znajduje się w kompletnie innej rzeczywistości. Stałem na jednym z dachów i patrzyłem na zbocze znajdujące się na przeciwległym brzegu doliny, na strumień spływający z gór do wioski, na ludzi powoli zajmujących się swoimi codziennymi sprawami. Stałem tam przez godzinę, chłonąc otaczające mnie piękno, chciałem nim oddychać, chciałem je ssać.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz