sobota, 15 lutego 2014

Delhicje

Delhi to nie delhicje, jak napisał poeta, i miałem okazję tego doświadczyć. Wszechogarniający tłum na ulicach, szalony ruch samochodowy i dodatkowo siąpiący deszcz nie dodają miastu uroku. Coś jednak jest w Delhi takiego, że przyciąga, każe zanurzyć się w tym tłumie i po prostu popłynąć z prądem. Wieczór w centrum miasta, gdy panuje lekki półmrok, zewsząd świecą neony sklepów i restauracji a ulicami suną ludzie o wszelkich kolorach skóry, daje wrażenie obcowania z miastem przyszłości, aglomeracją SF, czymś w rodzaju cyberpunkowego city XXII wieku.

Nie wiem czy to jest kwestia przyzwyczajenia, ale mam wrażenie, że mieszkańcy zrobili się mniej zaczepni, bardziej obojętni na białych. Jestem już drugi dzień i nikt nie chciał jeszcze zrobić sobie ze mną zdjęcia ;-) Może to jednak kwestia aury pogodowej, trzeba przyznać, że jest dosyć paskudnie - temperatura około 15 stopni, wieje i pada. Od dzisiaj ma się poprawić - zobaczymy. Ogólnie mam wrażenie, że Delhi coraz bardziej idzie w stronę miast Zachodu - coraz mniej żebraków na ulicach, coraz więcej młodych par obściskujących w metrze, z rzadka trafi się człowiek przyodziany w tradycyjny indyjski strój, raczej króluje zestaw dżinsy i sweterek. W ciągu ostatnich czterech lat byłem w Delhi trzy razy, więc mam okazję obserwować te zmiany w miarę na bieżąco - westernizacja w wolny ale nieunikniony sposób posuwa się naprzód.

Wczoraj miałem przyjemność spędzić część dnia z Pawłem Skawińskim, polskim korespondentem z Delhi, autorem jednej z lepszych książek o Indiach, czyli zbioru reportaży "Gdy nie nadejdzie jutro". Dzięki temu znalazłem się w prawdziwej knajpce dla lokalnych mieszkańców, ulokowanej w takim miejscu, że nigdy bym do niej nie trafił, gdybym nie wiedział, że tam jest. Przepyszny placek Uthappam, nadziewany warzywami, imbirem i całą gamą przypraw, za jedyne 30 rupii (niecałe 2 złote)? Jak najbardziej! Będę tam wracał. Dziś natomiast planujemy z Pawłem "wieczór polski"  - mam wszak ze sobą butelkę żubrówki. Poza tym odbywają się właśnie w Delhi Targi Książki na których jest mocna reprezentacja naszych pisarzy - nie omieszkamy odwiedzić.

Był też jeden akcent zupełnie niespodziewany, polsko - gruziński. Okazuje się, że dokładnie w tym samym czasie co ja w Delhi jest też mój znajomy Kuba z Tbilisi, właściciel legendarnego Opera Hostel, w którym nocuje połowa (albo i więcej) polskich turystów zwiedzających Gruzję. Kuba razem z żoną jadą na narty do Kaszmiru ale udało nam się zjeść razem śniadanie. Tym razem wina nie było, ale nadrobimy w Tbilisi jakoś na początku maja. Gaumardżos!

Manana i Kuba z Tbilisi w jednej z knajpek na Paharganju



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz