czwartek, 27 lutego 2014

Veni, Vidi, Varanasi

W Khadźuraho turysta jest podstawowym towarem. Mam wrażenie, że połowa miejscowych chłopaków nie robi nic poza naciąganiem turystów, podrywaniem białych pań i żuciem betelu. W żadnym indyjskim mieście nie padają też tak astronomiczne kwoty za przejazd rikszą. Kiedy odmówisz podwózki (no bo w sumie po co, skoro całą wioskę można przejść w 30 minut wzdłuż i wszerz pieszo), rikszarz próbuje się z tobą umówić na inny termin. "Maybe later?" "Maybe tomorrow?". Czasami goście mają farta. Bogowie dali im taki bonus od życia, że stacja kolejowa oddalona jest 7 kilometrów od centrum, więc wszyscy są trochę skazani na przejazd rikszą, zwłaszcza w nocy. Wybieram jednego chłopaka, który sprawia wrażenie mniej cwaniakowatego od pozostałych i umawiamy się na następny dzień - ma czekać na mnie przy wyjściu z festiwalu tańca, podrzucić do hotelu po plecak a potem zawieźć na stację. Ciekawy jestem w sumie, czy będzie, ale stawia się niezawodnie. Taki kurs to jest jednak deal dnia, bo można jednorazowo zarobić na czynsz za rykszę. Większość chłopaków nie ma swoich własnych pojazdów, muszą wypożyczać je za 100 rupii dziennie od pewnego tajemniczego jegomościa, którego nazywają "the boss". Jadę więc z przeszczęśliwym Heerą, który wykorzystuje piętnastominutowy kurs, żeby mnie lepiej poznać. Od razu zaznacza "mi inglisz little", więc gadamy sobie trochę w hindi, trochę po angielsku. Skończył tylko szkołę podstawową, ma 30 lat, żonę i dwójkę dzieci. Bardzo chciałby pokazać mi swoją rodzinną wioskę, umawiamy się, że następnym razem wynajmę go na cały dzień i obwiezie mnie po okolicy. W sumie czemu nie? Nie wiem tylko czy będzie ten następny raz.

Na stacji zderzenie z innym światem. Cały peron pełen backpackerów czekających na pociąg do Waranasi, który jeździ stąd tylko trzy razy w tygodniu. Niesamowity jest kontrast między Hindusami, którzy natychmiast zaczynają rozmowę, po pięciu minutach poruszając tematy dosyć osobiste, a ludźmi z Zachodu, tak bardzo dbającymi o prywatną przestrzeń. Backpackerzy poruszają się parami, ewentualnie czwórkami, każdy z nich w prywatnej bańce, do której nikt nie ma wstępu. Jestem jedynym "singlem" na peronie, więc próbuję wejść w jakąś interakcję, ale słabo to idzie. Wzrok wpatrzony w ziemię albo w ekran smartfona, na zadawane pytania udzielane są zdawkowe odpowiedzi, generalnie nikt nie ma zamiaru uchylić swojego muru. W końcu pociąg przyjeżdża i każdy szuka swojego miejsca w sleeperze. Maszynista pociągu ma obsesję używania klaksonu - w Indiach klakson to podstawa w ruchu drogowym, używa go każdy i wszędzie. Ale w pociągu? Domyślam się, że chodzi o ostrzeganie ludzi, którzy koczują na torach, ale maszynista chyba przesadza odrobinę. W dodatku w moim wagonie pełno Hiszpanów. Nie wiem jaki macie stosunek do języka hiszpańskiego, ale dla mnie grupa kilkunastu osób nawijających w tym języku bardzo szybko brzmi jak rój szerszeni zamkniętych w ogromnym słoiku. Próbuję więc zasnąć, z jednej strony tulony do snu poprzez klakson maszynisty, z drugiej przez oszalałe szerszenie. Hej, przygodo!

Nad ranem docieram do Waranasi. W trakcie mojej pierwszej podróży do Indii zakochałem się w tym mieście i obiecałem sobie, że muszę kiedyś wrócić. To najbardziej święte miejsce w Indiach i jedno z najdawniej zamieszkanych miast na świecie - ludzie żyją tu nieprzerwanie od 3000 lat. Według hinduistów miasto założył sam Śiwa, jest on też powszechnie czczony w Waranasi - to jego święte miejsce. Tuż obok, w Sarnath, Budda wygłosił swoje pierwsze kazanie. Przez środek Waranasi płynie Ganges, najświętsza rzeka hinduizmu, w której wodach każdego ranka tysiące ludzi bierze rytualną kąpiel. Można by tak dalej - Waranasi to po prostu punkt obowiązkowy każdej podróży do Indii, kwintesencja indyjskiej duchowości, a przy tym najzwyczajniej w świecie bardzo malownicze i interesujące miasto.

Śiwa - ten chłopak rządzi w mieście


Przyjeżdżam tu na kolejny festiwal. W Waranasi co roku odbywa się Dhrupad Mela, czyli dosłownie święto muzyki dhrupad. Dhrupad to najstarsza forma indyjskiej muzyki klasycznej, skoncentrowana głównie na śpiewie. Według najstarszych wykładni muzycznych w Indiach, to głos jest królem instrumentów, wszystkie inne mogą go tylko mniej lub bardziej udanie naśladować. Oczywiście współcześnie popularna jest też muzyka instrumentalna, ale dawniej wokaliści byli najbardziej szanowani i to im poświęcano najwięcej uwagi. Festiwal odbywa się na ghacie Tulsi, nazwanym tak od imienia Tulsidasa, jednego z największych indyjskich poetów. Koncerty klasycznej indyjskiej muzyki są dosyć specyficzne - przede wszystkim są bardzo długie, i raczej monotonne, zwłaszcza dla osoby niespecjalnie osłuchanej w tego typu muzyce. Zazwyczaj wokalista występuje przy akompaniamencie dwóch tanpur, które generują z siebie jednostajne drony, oraz perkusisty, wybijającego rytmy na bębnie o nazwie pakhawadź. W trakcie pierwszej części występu wokalista przedstawia śpiewem dźwięki skali, którą będzie się posługiwał, co może zająć nawet piętnaście minut. Później dołącza się bęben a śpiewak prezentuje cały arsenał środków, które posiada, improwizując na bazie skal. Przypomina to trochę koncert jazzowy, tyle tylko, że wszystko oparte jest na jednym akordzie, nie ma żadnych zmian harmonicznych. Trzeba przyznać, że umiejętności techniczne poszczególnych wykonawców robią duże wrażenie, może za wyjątkiem tanpurzystów, którzy przez cały koncert ze znudzonym wzrokiem trącają wciąż te same struny. Ciekawe te instrumenty - znacie może jakichś wirtuozów tanpury? ;-)

Chciałbym przy tej okazji przeprosić wszystkich, którzy oczekiwali, że w mojej relacji podróżniczej po Indiach będę opisywał przygody w stylu Indiany Jonesa, wędrówki przez dżunglę i polowania na tygrysy. Tutaj tymczasem zamiast dżungli festiwale muzyczne, zamiast tygrysów podróże rikszą. No cóż, taki właśnie jestem. Zresztą podobno prawdziwych tygrysów w Indiach już nie ma ;-)


1 komentarz:

  1. Potencjalni wirtuozi tanpury zostają chyba powoli wypierani przez elektryczne tanpurowe pudełko:) albo aplikację na telefonie, który na koncercie siedzi razem z muzykami i zbiera oklaski :) Marta krzem.

    OdpowiedzUsuń