sobota, 8 marca 2014

Bom dia, estamos em Portugal.

W Indiach możliwości noclegowych nie brakuje. Można spać bardzo drogo, można średnio, można też prawie za darmo. Co ciekawe, wyższa cena wcale nie musi oznaczać wyższej jakości. Nie ma raczej opcji typu pole namiotowe, przynajmniej ja nigdy nie widziałem, rozbijanie się na dziko też nie jest chyba najlepszym pomysłem (dzikie zwierzęta, owady i inne robale występują w znacznie większej skali niż w Europie). Wielkim błogosławieństwem dla podróżujących ludzi z Zachodu jest fakt, że Hindusi sami bardzo lubią turystykę, w związku z czym w każdym mieście i miasteczku można znaleźć dziesiątki hotelików i guesthouse'ów po bardzo przystępnych cenach. Czasem można też znaleźć fajny pokój "przy rodzinie" co pozwala zobaczyć lokalną kulturę trochę bliżej.

Generalnie hotele, które mnie interesują należą do dwóch typów. Po pierwsze miejsca sprofilowane na zachodniego turystę, hostele i guesthouse'y gdzie znużony podróżą białas znajdzie czystą pościel, papier toaletowy w łazience i jeszcze wifi, żeby sprawdzić facebooka i wrzucić notkę na bloga ;-) Takie miejsca są najlepsze i często niedrogie, jedyny ich feler polega na tym, że nie zawsze i nie wszędzie są. Kiedy nie ma tego typu hoteli, trzeba kombinować w miejscach przeznaczonych dla Hindusów - i tu mamy znowu dwa typy. Typ pierwszy, to wypasione hotele pięciogwiazdkowe, gdzie wszystko błyszczy i lśni, ale ceny są zazwyczaj dosyć zaporowe. Typ drugi to hotele dla biedniejszej klasy średniej. Mają one właściwie jedną tylko zaletę - stosunkowo niską cenę. Poza tym zazwyczaj jest dramat. Pomimo tego, że nazwa sugeruje produkt najwyższej jakości (Luxury Inn, Paradise Resort itd.), realia często powodują prawdziwy szok kulturowy. Normą jest to, że jest po prostu brudno, kibel nieposprzątany po poprzednim użytkowniku, ściany pokryte tajemniczymi smugami, podłoga NIGDY chyba nie myta. Hindusom ewidentnie to nie przeszkadza, czasami mam wrażenie, że oni tego nawet nie widzą. Można zastosować tutaj dwie taktyki - albo zrobić potworną awanturę, wezwać gościa z recepcji i kazać mu posprzątać (co zazwyczaj sprowadza się do przetarcia podłogi brudną szmatą) albo przyjąć postawę mentalnego zen i po prostu zaakceptować zastane realia. Zdarzają się sytuacje, że zostajemy w jakimś miejscu tylko na jedną noc, żeby złapać poranny pociąg albo autobus w inny rejon Indii, i wtedy można pewne rzeczy zwyczajnie pominąć milczeniem. Chociaż nie zawsze jest łatwo - do końca życia nie zapomnę pewnego hotelu w mieście Haridwar, gdzie na podłodze znajdowały się mysie bobki a w pościeli umościły się imponujących rozmiarów karaluchy. Był za to telewizor podłączony do kablówki emitującej wszystkie kanały wszechświata. This is also India, my friend! Oczywiście w tego typu miejscach zazwyczaj ląduje się podróżując "na spontanie". Wystarczy odrobina czasu poświęcona na czytanie recenzji miejsc noclegowych w internecie, żeby uniknąć podobnych min. W świecie portali takich jak Hostelworld czy Trip Advisor, bardzo łatwo można porównać różne oferty i wybrać dla siebie coś najbardziej odpowiedniego.  

W trakcie tegorocznej podróży mam raczej szczęście. Ogólnie rzecz biorąc, z pewną taką nieśmiałością muszę stwierdzić, że Hindusi zrobili coś w temacie karaluchów. Jeszcze kilka lat temu były one normą w hotelach, restauracjach tudzież na dworcach kolejowych, natomiast w tym roku nie widziałem jeszcze ani jednego! Zastanawiam się, czy nie jest to kwestia coraz bardziej rozpowszechniającej się blogosfery. Jeśli w co drugim anglojęzycznym blogu podróżnicy rozpisują się na temat karaluchów, to może lokalni spece od turystyki poszli po rozum do głowy i dotarło w końcu do nich, że biały człowiek za karaluchami nie przepada? Tak czy siak - postęp jest ogromny, nie chcę zapeszać, ale wygląda na to, że spanie w hotelu przy włączonym świetle (żeby karaluchy myślały, że jest dzień i nie wychodziły) odchodzi raczej w przeszłość :-)



spocony i po nocy w pociągu - bingo!


W trakcie pobytu w Anjunie spałem w bardzo specyficznym miejscu, które nazywało się Prison Hostel. Pomysł bardzo prosty - budynek ucharakteryzowany na więzienie, kraty i drut kolczasty, obowiązkowe zdjęcie z profilu dla każdego odwiedzającego, a w środku lodóweczka z zimnym piwem i nieustająca zabawa. Wszystko czego młody backpacker potrzebuje - ciepła woda, czysta pościel, darmowy internet i hektolitry piwa. Nie jest to do końca mój klimat, ale postanowiłem podejść do tego antropologicznie:-) Spodziewałem się mocno mieszanego narodowościowo towarzystwa, ale ku memu zdziwieniu prawie wszyscy "więźniowie" byli Anglikami płci obojga, oprócz tego paru Australijczyków, dwie dziewczyny z Meksyku, Niemiec i jeden ziomek z Kanady. Zero Rosjan - oni mają swoje miejsca, gdzie trzymają się razem, ewidentnie nikt też nie chce za bardzo integrować się z nimi - miałem okazję podsłuchać rozmowę dwóch Angoli, którzy powiedzieli, że wyszli z jednego z klubów, bo za dużo w nim było Rosjan. Wszyscy się ich tu chyba trochę boją - nie wiem czy słusznie, bo z tego co widziałem to głównie zajmują się sączeniem browarków na plaży w towarzystwie pięknych niewiast. Oczywiście też Rosjanek. 

Miałem okazję poznać grupkę podróżników z Londynu, trzy młode dziewczęta i dwóch chłopaków. Upiliśmy się zdrowo pewnego wieczora, stwierdziłem, że jak już jestem w takim miejscu, to grzechem byłoby chociaż raz nie sponiewierać się jak na białego backpackera przystało. Graliśmy w tzw. "drinking games", nie spotkałem się z tym za bardzo w Polsce, ale ponoć w Londynie to jest bardzo na topie. Generalnie zabawa polega na tym, że ciągnie się karty i każda oznacza jakieś zadanie do wykonania - dopiero po spełnieniu tych wymagań można się napić. Albo można kazać pić komuś innemu. Zasady trochę złożone, ale w sumie - czemu nie? Tak czy siak - był to fantastyczny trening językowy, bo jednym z zadań do wykonania było tworzenie ad hoc absurdalnych wierszyków po angielsku, a jako, że miałem do czynienia z native speakerami, nie było łatwo. Z dumą donoszę, że nie przegrałem ani razu :-)


kościół w Panaji


Teraz jestem w Panjim, stolicy Goa, a zarazem najbardziej portugalskim mieście jakie widziałem poza Portugalią. Czasami aż zaskakuje przejeżdżająca znienacka riksza - co ona tutaj robi, przecież riksze są w Indiach? ;-) Miasteczko jest senne i leniwe, w ciągu dnia obowiązkowa sjesta, za to wieczorem wszystko ożywa, otwierają się dziesiątki knajpek z jedzeniem i alkoholem. Dziwne jest to Panjim - niby stolica stanu, ale nie wygląda na stolicę czegokolwiek. Przypomina mi trochę Radom - nie jest wystarczająco duże, żeby klasyfikować je jako obiekt wielkomiejski, ale nie jest też tak małe, by traktować je jako prowincjonalone miasteczko. Złoty środek po prostu :-) Poza tym wszędzie biało-niebieskie domki, nie brakuje też kościołów. Szczególnie jeden robi wrażenie - Kościół Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny z 1541 roku, który znajduje się na szczycie góry i kiedyś witał portugalskich żeglarzy, docierających do Goa po wielomiesięcznej podróży z ojczyzny. Do dziś zresztą są w nim msze po portugalsku - niestety tylko w niedzielę. Niestety - bo chętnie wybrałbym się, nawet po to, żeby posłuchać mojego ulubionego języka, a przy okazji zobaczyć pozostałych tutaj potomków kolonizatorów. Pewnie już przynudzam na ten temat, ale naprawdę bardzo zaskoczył mnie charakter Panjim - to po prostu kolejna Lizbona, kolejne Porto. Tak jakby to nie były Indie, tylko portugalskie miasto z silną hinduską mniejszością.


Goa to jedyny stan w Indiach gdzie silnie funkcjonuje chrześcijaństwo - jeszcze jedna "pamiątka" po Portugalczykach


Jutro z rana śmigam dalej. Kierunek - południowe Goa i ponoć najładniejsza tutaj plaża, czyli Palolem! A jak będzie nudno to najwyżej wrócę, bo kurs autobusem z jednego końca Goa na drugi to wydatek rzędu 2 polskich złotych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz