sobota, 1 marca 2014

bye, bye, święte miasto



Waranasi to takie miejsce, że wystarczy w nim być, nie trzeba robić niczego specjalnego. Daje poczucie, że rzeczy, które dzieją się na zewnątrz są mało ważne. Tutaj najważniejsza jest religia, a Hindusi są ludźmi niezwykle religijnymi. Właściwie nie ma ludzi niewierzących, religia określa to kim jesteś, jakie są twoje relacje z resztą świata, jak wyglądasz, jak się ubierasz, z kim się żenisz i jak jesteś pochowany. Przede wszystkim jesteś hinduistą (wisznuitą, śiwaitą itp.), muzułmaninem, sikhem, chrześcijaninem, buddystą, dopiero potem liczą się jakieś indywidualne cechy. Oczywiście w Waranasi najlepiej być wyznawcą Śiwy, zwłaszcza w ostatnich dniach, kiedy było święto Mahaśiwratri (Wielka Noc Śiwy). Na ulicach starego miasta mnóstwo pielgrzymów z całych Indii, do świątyni Vishvanath ogromne kolejki. Kobiety i mężczyźni stoją z kubeczkami z mlekiem, żeby oblać nim święty lingam Śiwy recytując mantrę "om nama śiwaja". Wszystko jest tu rozkosznie absurdalne, dostawcy sklepików nie mogą przejechać przez wąskie uliczki, ciężko dopchać się do hotelu, dzieci spóźniają się do szkoły, ale nie ma to znaczenia, bo ofiara dla boga musi zostać spełniona. Podoba mi się w Indiach, że tak wiele rzeczy wykracza poza racjonalne rozumowanie, na początku ten chaos irytuje, potem zaczyna bawić, na końcu fascynuje. W trakcie Śiwratri młodzi wyznawcy piją bhang lassi, czyli rodzaj jogurtu zmieszany z marihuaną, po czym chodzą wzdłuż Gangesu dużymi grupami, wykrzykując swe uwielbienie dla boga. Wygląda to dosyć groźnie, trochę jak pochód kiboli po meczu, ale raczej nie ma powodów do obaw, wszystko odbywa się bardzo pozytywnie. Szkoda mi tylko muzułmanów, którzy są w Waranasi mniejszością, i pewnie mają dosyć krytyczny stosunek do tego całego religijnego cyrku. Myślę, że muzułmanie trochę boją się święta Śiwratri, tym bardziej, że radykalne hinduistyczne ruchy w Indiach od pewnego czasu zapowiadają zburzenie głównego meczetu w Waranasi.

Powoli żegnam się z miastem. Podstawowym tematem mojego tegorocznego wyjazdu jest Południe, resztę pobytu w Indiach spędzę w Goa, Kerali i Tamil Nadu. Właściwie przyjazd do Waranasi był absurdalny, bo jest to kompletnie nie po drodze. Takie już jest to miasto - nawet mnie zawróciło z wytyczonego szlaku. Kompletnie jednak tego nie żałuję, szczerze mówiąc chciałbym kiedyś przyjechać tu na dłużej. Trzy miesiące, pół roku, nawet rok? Pożyjemy, zobaczymy. To miasto istnieje tak jakby poza czasem, więc można tu w sumie przyjechać kiedykolwiek. Niewiele się zmienia. Nawet typ, który sprzedawał cudowny proszek do odświeżania oddechu trzy lata temu, wciąż stacjonuje w tym samym miejscu. Mieszanka cynamonu, kardamonu, anyżu i innych tajemniczych składników, to coś za czym tęskniłem od poprzedniego pobytu. Może właśnie po to wróciłem do Waranasi? ;-)

Jutro z rana ruszam do Bombaju. Przede mną 26 godzin w pociągu, mam na szczęście trochę dobrych książek, zacząłem właśnie czytać "White Mughals" Williama Dalrymple'a. Jadę znowu sleeperem, więc pewnie będzie ciekawie. Mam nadzieję, że kiedy dojadę nie dowiem się z mediów, że wybuchła właśnie wojna światowa.  Po sąsiedzku mam dwóch Ukraińców, którzy cały czas siedzą przed laptopem i sprawdzają wieści z ojczyzny. Napiłbym się z nimi wódki, ale w świętym mieście trudno o alkohol.

Żeby nie było tak smutno - znalazłem w Waranasi genialne miejsce z lassi. Nazywa się Blue Lassi Shop i położone jest niedaleko ghatu Manikarnika, czyli głównego ghatu kremacyjnego. Dodaje to knajpce dodatkowego "uroku" - towarzystwo siedzi sobie i sączy lassi z prawdziwych glinianych kubeczków jednorazowego użytku, a tymczasem uliczką obok co kilkanaście minut przechodzi procesja z owiniętymi kolorowym płótnem zwłokami. Procesja śpiewa "Hare Ram", ja popijam genialne lassi z kokosem, bananami i papają. Takie rzeczy tylko w Waranasi.

Szymon i najlepsze lassi w mieście

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz