czwartek, 6 marca 2014

Goa!

Kiedy dwa lata temu podróżowałem po północnych Indiach, przyszła mi do głowy pewna obserwacja. Z moją ówczesną dziewczyną przedostawaliśmy się z Delhi do Pendżabu, potem do Kaszmiru, a na koniec do Ladakhu. Niby zmienialiśmy tylko stany albo regiony, ale różnice między nimi były bardzo wyraźne. Inna była architektura, stroje, religie, języki. Tak naprawdę wrażenie było takie, jakbyśmy zmieniali kraje. Pomyślałem sobie wtedy, że Indie są trochę jak dawny ZSRR, to zlepek wielu różnych narodowości zarządzanych centralnie z Delhi, tak jak kiedyś ZSRR zarządzany był z Moskwy. Trudno powiedzieć, że Indie to jakiś byt narodowy, pomimo tego, że rząd bardzo próbuje takie wrażenie stworzyć. Wielu mądrych ludzi zastanawiało się jaki jest wspólny mianownik tych dziesiątek narodowości, które tworzą państwo Indie. Wniosek, do którego niezależnie dochodzili, był taki - tym co spaja Indie jest właściwie tylko hinduizm, który dominuje od Himalajów aż po południowe stany oraz... miłość do Bollywood. Coś w tym jest :-) Ja bym dodał jeszcze sari, które wszędzie z lubością noszą kobiety, oraz zamiłowanie do wzbogacania posiłków ogromną ilością przypraw.

Wczoraj rano nocny pociąg z Bombaju dowiózł mnie do takiego właśnie małego, osobnego kraiku. Nazywa się on Goa, i jeszcze w 1961 roku stanowił zamorską posiadłość Portugalii. Wpływy portugalskie są wciąż mocno widoczne - przede wszystkim w architekturze, wszystkim, którzy kochają białe domki i kościołki Portugalii Goa spodoba się natychmiast. Mieszkańcy Goa mają bardzo ciemną skórę, są wysocy, dumni a mężczyźni noszą piękne wąsy :-) Nie mają wiele wspólnego z Hindusami z północy, mówią w języku konkani i posiadają własną, unikalną kulturę. Są niezwykle mili i wyluzowani, kiedy idzie się rankiem przez wioskę najzwyczajniej w świecie kłaniają się i mówią "good morning". Nie "hello, sir, look my shop" tylko "good morning" właśnie. Chciałbym się kiedyś dowiedzieć o nich czegoś więcej.



 Oprócz tego w Goa są palmy, morze i nieustannie świeci słońce. Nic dziwnego, że jest to część Indii szczególnie ukochana przez turystów i niezależnych podróżników - kiedy wysiadłem z dworca kolejowego i ruszyłem taksówką w stronę Anjuny, jedyna myśl, która mnie prześladowała była taka - dlaczego zmarnowałem tyle lat swojego życia i nie przyjechałem tu wcześniej? Wrażenie pogłębiło się, kiedy znalazłem się nad samym morzem - piękne plaże otoczone palmami kokosowymi, dziesiątki barów i restauracji, a w nich fantastyczny wybór potraw kuchni indyjskiej i portugalskiej - ale w indyjskich cenach :-) Taki klimat panuje mniej więcej na całej długości goańskiego wybrzeża - różnice są tylko w specyfice przyjeżdżających tam gości. Są plaże zaanektowane przez silną społeczność Rosjan, są plaże zagospodarowane pod kątem turystów "all inclusive", są też plaże mniej lub bardziej "alternatywne", gdzie prym wiodą młodsi (i starsi) hippisi z dreadami i w kolorowych ciuchach. Takim właśnie miejscem jest Anjuna. To było jedno z tych kultowych miejsc, do których jeździli hippisi w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, zostając często na długie miesiące, a nawet lata. Kompletnie się temu nie dziwię - nieustanna piękna pogoda, wyluzowany klimat, śmiesznie niskie ceny, miłe towarzystwo - sam bym się na ich miejscu stamtąd nie ruszał. Dzisiaj Anjuna jest oczywiście bardziej skomercjalizowana, stoi kilka hoteli dla klasy średniej, nie brak też droższych barów przy plaży, gdzie można sączyć kolorowe drinki. Atmosfera jest jednak nadal bardzo luźna, zadziwia ilość mężczyzn i kobiet koło sześćdziesiątki, którzy śmigają na motocyklach z domków na plażę, żeby sączyć piwo albo owocowe soki z wielkim uśmiechem na twarzy. Mają kolorowe ciuchy, tatuaże, resztki długich włosów - ewidentnie część z nich jeździ do Goa od wczesnych lat siedemdziesiątych. Widziałem dzisiaj fantastyczną rodzinkę - chłopak i dziewczyna, oboje około 30 lat, z dwójką małych dzieciaków i z rodzicami siedzieli sobie w knajpce, wcinali obiad i popijali ananasowe lassi. Wszyscy w "alternatywnych" ciuchach i z bananem na twarzy. Goa łączy pokolenia!

Gdyby wyciągać wnioski na temat muzycznych upodobań Goańczyków z tego co leci w nadmorskich knajpkach, to można by wysnuć wniosek, że ludową muzyką Goa jest ... reggae. Wiem, że nie wszyscy lubicie reggae, ja też nie zawsze mam nastrój, ale jakże ono tu pasuje! Wieczorem usiadłem sobie w jednej z małych restauracyjek na plaży, zamówiłem wybitną rybę w sosie ziołowym (fish xacuti), odrobinę rumu Old Monk (najpopularniejszy z mocnych trunków w Indiach) i patrzyłem na zachodzące słońce odpływając przy muzyce Marleya. Cheesy? Oczywiście, że cheesy, ale co z tego, jeśli czujesz się przy tym bezbrzeżnie szczęśliwy? Do pełni szczęścia brakowało tylko równie wybornego towarzystwa - mam nadzieję, że dacie się kiedyś wyciągnąć na jakiś wspólny wyjazd. To tak naprawdę wcale nie jest tak daleko.


1 komentarz:

  1. Od kiedy napisałeś na fb "Goa", prześladują mnie obrazki, na których widzę siebie w tym miejscu!

    OdpowiedzUsuń