piątek, 14 marca 2014

O cudach i wizycie w Kannurze.

Żeby nie było, że tylko theyyamy i rytuały pogańskie, miałem okazję doświadczyć też wrażeń bliższych naszej kulturze. W listopadzie ubiegłego roku w jednym z kościółków Kerali ponoć zdarzył się cud - w trakcie mszy na hostii ukazała się twarz Chrystusa. Rozsądny ksiądz nie użył jej w trakcie komunii, tylko schował, po czym przekazał do badania swoim przełożonym. W tym momencie hostia jest sprawdzana przez jednego z indyjskich biskupów, ale kościółek, w którym doszło do całego zdarzenia przez kilka miesięcy był oblegany przez wiernych. Słyszeliście o tym? Nie? No ja też bym nie usłyszał, gdyby nie moja mama (pozdrowienia mamo!), która znalazła gdzieś takie informacje i przykazała mi odwiedzić to miejsce w trakcie pobytu w Kerali. Akurat wyszło tak, że nocowałem dosłownie 20 kilometrów obok, więc stwierdziłem, że w sumie czemu nie - podskoczę i zobaczę.

Po półgodzinnej przejazdce rikszą, docieram na miejsce. Kościół Chrystusa Króla stoi na małym wzgórzu, nie jest zbyt okazały, ale przynajmniej czysty i zadbany. Po krótkich oględzinach spotykam księdza, który zaprasza mnie do swojego gabinetu i zaczynamy krótką rozmowę. Nie jest łatwo, bo tak jak wszyscy tutaj, mówi po angielsku z bardzo silnym akcentem malayalam, co powoduje, że rozumiem co drugie słowo, i to tylko pod warunkiem, że bardzo mocno się skoncentruję. To właśnie on odkrył wizerunek na hostii. Mówi o całym zdarzeniu dosyć spokojnie, twierdzi, że nie można mówić o żadnym cudzie, dopóki nie zostanie on ostatecznie potwierdzony przez Kościół. Zauważam, że na ręku ma złoty zegarek, co więcej - na stoliku przed nim leżą kolejne dwa takie same. Zastanawiam się - zawsze tak leżą, czy przygotował je specjalnie dla gościa z zagranicy, żeby pokazać jak bardzo jest zamożny? Obstawiam za drugą wersją, bo przez drugą część rozmowy cały czas ubolewa, że nie dostał wizy do USA. "Ta kobieta w konsulacie była okropna" mówi. "Nie dała mi wizy, bo podobno nie mam wystarczająco dużo pieniędzy, żeby utrzymać się w Stanach. A skąd ona może wiedzieć ile mam pieniędzy? Może mam ich znacznie więcej niż jest sobie w stanie wyobrazić" narzeka, cały czas świecąc tym złotym zegarkiem. No nic, żegnamy się sympatycznie, dostaję (za darmo!) święte obrazki, różaniec i zdjęcia świętej hostii. Czuję się trochę jakbym był na polskiej wsi w środku upalnego lata.

Od kilku dni nie widziałem żadnego białego człowieka. Kerala jest coraz bardziej popularnym celem turystycznym, ale bardziej jej południowa część, gdzie są słynne backwaters oraz plaże takie jak Varkala. Północna Kerala, czyli Malabar, to wciąż do pewnego stopnia terra incognita. To ciekawe, tym bardziej, że to właśnie tutaj kierowały się pierwsze ekspedycje z Europy, tutaj Portugalczycy budowali pierwsze osiedla, tutaj koncentrował się handel przyprawami. Do dzisiaj zresztą Malabar słynie z produkcji pieprzu, robi się tutaj też słynne papierosy bidi - małe, pachnące szlugi w paczuszkach za 15 rupii.

Jestem w stolicy Malabaru, mieście Kannur, i nieustannie czuję się obiektem zainteresowania miejscowych. Zazwyczaj przybiera to dosyć przyjazne formy, ludzie mijani na ulicy uśmiechają się do mnie i w charakterystyczny sposób kręcą głowami. Gorzej kiedy zbiera się grupka młodych chłopaków, którzy szepczą między sobą nerwowo, po czym zaczynają robić mi zdjęcia. To jest odrobinę żenujące, ale rozumiem ich, biały człowiek na ulicach Kannuru to trochę tak, jakby Blake Carrington wyszedł we własnej osobie z ekranu telewizora w Polsce lat osiemdziesiątych. Najprzyjemniej reagują dziewczyny - są naprawdę ładne i naprawdę ładnie się do mnie uśmiechają. Tak zalotnie troszeczkę. Po czym natychmiast uciekają z chichotem.



W Kannurze odwiedzam stary Fort, wybudowany przez Portugalczyków w 1507 roku. Była to jedna z pierwszych budowli obronnych zbudowanych przez portugalskich żeglarzy, potem odbita przez Holendrów, następnie zaś przejęta przez Anglików. Obecnie kontrolę nad fortem przejęły zakochane pary, które spotykają się tutaj, patrzą na morze i wymieniają czułe słówka. Ja też patrzę na fale Morza Arabskiego, muszę przyznać, że uwielbiam patrzeć się na morze, mógłbym robić to godzinami, jest w nieskończonej pustce morza coś, co niezwykle mnie pociąga. Po drugiej stronie wody jest Afryka, a ja myślę o chłopakach takich jak Vasco da Gama czy Pedro Alvares Cabral, gościach, którzy wypływali z portugalskich portów na drewnianych stateczkach, opływali Afrykę dookoła, przekraczali toń kolejnego morza i w końcu docierali do miejsca, w którym właśnie stoję. Jak wrócę do Polski, to chciałbym dowiedzieć się o nich czegoś więcej.

W Kannurze jest też plaża, plaża dosyć wyjątkowa. Przede wszystkim, żeby na nią wejść, trzeba kupić... bilet, który kosztuje 2 rupie (10 groszy). Po przejściu przez bramkę widać ładnie zadbany park, po którym przechadzają się Kannurzanie (?), po czym oczom okazuje się ... cmentarz. W dodatku cmentarz dosyć szczególny, bo ewidentnie znajdują się tu groby jakichś komunistycznych notabli. Sierp i młot forever!



Na samej plaży oczywiście nikt się nie opala, bo nie ma żadnych białych, a Hindusi generalnie się nie opalają. Nawet jeśli wchodzą do wody, to chłopaki w koszulkach i w tzw. gaciach po tacie, a dziewczyny w pełnym sari. Podobnie oczywiście muzułmanie, których w Kannurze jest swoją drogą zaskakująco dużo. Nie ma opalania, nie ma kąpieli, są za to wielbłądy. Dla samego tego widoku warto było tu przyjechać. No bo widzieliście kiedyś wielbłądy na plaży? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz