środa, 19 marca 2014

Kathakali w Kottayam

No wiem, miałem już nie pisać, ale w hotelu jest wifi, zjadłem pyszne śniadanie, do pociągu jeszcze półtorej godziny, więc w sumie czemu nie? Tym bardziej, że wczorajszy dzień obfitował w wydarzenia skrajne :-)

Zacznę może od tego, że przez dwa dni, w czasie których podróżowałem po backwaters, spałem w Alleppey, w hotelu Dream Heaven. Bardzo specyficzne miejsce - prowadzone przez sympatycznego jegomościa o imieniu Tom, który ze wszystkich sił próbuje pokazać, że nie jesteśmy w żadnej Kerali, tylko gdzieś na amerykańskiej prowincji. A przynajmniej na takiej amerykańskiej prowincji, jak on sobie ją wyobraża. Tak więc z głośników leci hip hop, sam Tom porusza się wyluzowanym krokiem rapera z Harlemu, cały czas proponuje piwo, zagaduje w stylu "what's up, buddy". Generalnie, lekka żena, no ale cóż zrobić. Ma też kolegę, który cały czas zapewnia o swoim uwielbieniu dla muzyki rockowej, wypytuje mnie o to czego słucham, po czym z dumą przekazuje: "Mój ulubiony zespół to Nickelback, lubisz Nickleback?". Patrzy przy tym na mnie oczyma znawcy, ma w spojrzeniu ten rodzaj zadowolenia człowieka, który zna inną kulturę, i właśnie spotkał jej przedstawiciela i może się tym pochwalić. Mam problem, no bo na usta ciśnie mi się: "Wiesz, nienawidzę zespołu Nickelback jak mało czego innego na świecie", no ale nie chcę wprowadzać go w konsternację, więc stwierdzam tylko: "Jest ok, ale taka muzyka jest dla mnie troszkę nudna, wolałbym posłuchać czegoś bardziej od was, z Kerali".  Chłopaki zapodają więc lokalny hicior, a Tom prezentuje dla mnie nawet specjalny układ wokalno - choreograficzny. Warto obejrzeć. Klikaj w film!



Cała ta historia jest dosyć smutna, bo nie chciałbym, żeby Indie szły w tym kierunku - w stronę bezrefleksyjnego zachłyśnięcia się kulturą z USA. Ja bardzo lubię amerykańską kulturę, serio, ale niech ona pozostanie w Ameryce. You know what I mean, buddy? Tymczasem wielu młodych Hindusów idzie w ten temat jak w masełko, na szczęście ciągle gdzieś tam są mniejszością, bo społeczeństwo indyjskie jest jednak wciąż mocno konserwatywne i zmienia się powoli. Chłopcy powiedzieli mi, że w całej Kerali są DWA kluby, gdzie można posłuchać muzyki rockowej. Może więc nie wszystko stracone. Swoją drogą doskonale pamiętam sam siebie z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, kiedy byłem totalnie wkręcony w kulturę zachodnią i chciałem tylko słuchać muzyki z Anglii i USA. Pewne refleksje przychodzą chyba z czasem.

Wczoraj rano wyjechałem z Alleppey autobusem prosto do Kottayam. Znowu mam okazję cieszyć się urokami indyjskiej prowincji, muszę przyznać, że coraz większą frajdę sprawia mi podróżowanie lokalnymi autobusami. Są one oczywiście niemiłosiernie zatłoczone, ale dają niepowtarzalną okazję popatrzeć się na zwykłych ludzi. Kiedy wsiądzie się na stacji początkowej, można zająć fajne miejsce przy oknie, gdzie cały czas wieje przyjemny wiatr, i podróżować słuchając muzyki puszczanej przez kierowcę (zazwyczaj hity z Bollywood) i przyglądając się zmieniającym się krajobrazom.  Na jednym z przystanków do już pełnego autobusu wsiadła grupa chyba dwudziestu uczennic lokalnej szkoły - jedna z nich bezceremonialnie rzuciła mi torbę na kolana, uśmiechnęła się filuternie i poszła plotkować z koleżankami. Sweet :-) 

Do Kottayam docieram w samo południe. Jest niemiłosierny upał, ja z plecakiem, i nie mam niestety żadnej rezerwacji. Zazwyczaj szukanie noclegu w indyjskim mieście przychodzi łatwo, bo małe hoteliki są wszędzie, tym razem jednak jest troszkę trudniej. W Kottayam odbywa się właśnie festiwal świątynny, więc jest sporo pielgrzymów, w związku z czym większość hoteli jest "full". Dodatkowo nie ułatwia sprawy fakt, że w Indiach jeśli na budynku napisane jest 'hotel', to wcale nie oznacza, że to miejsce hotelem faktycznie jest. Bardzo często restauracje nazywają się 'hotel' (nie pytajcie dlaczego), więc wchodząc trzeba uściślić czy chodzi o hotel do spania, czy hotel do jedzenia. Jak na złość prawie wszystkie 'hotele' są albo pełne, albo są zwykłymi barami. Plecak robi się coraz bardziej ciężki, upał coraz większy, wypiłem już dwie butelki wody, a tutaj noclegu ani widu ani słychu. Żeby było zabawniej niefortunnie stawiam stopę i lekko skręcam kostkę (nic groźnego, ale trochę boli jak się chodzi), co daje dodatkowy stopień trudności w przechodzeniu przez ulicę - albowiem, żeby w Indiach przejść przez ulicę, należy wykazać się dużym refleksem i czujnością, gdyż samochody i riksze nie mają w zwyczaju przystawać, kiedy na jezdni pojawia się pieszy. W końcu siadam na jakimś murku i z całego serca nienawidzę Indii. Ha, ha, każdy czasami ma taki moment w tym kraju. Oczywiście po chwili wstaję i za rogiem ulicy od razu widzę piękny, nowy hotel, w którym za nieduże pieniądze dostaję czysty pokój na jedną noc. Typowe indyjskie doświadczenie. W pokoju mam telewizor a jestem tak wykończony chodzeniem i upałem, że zaczynam oglądać mecz krykieta pomiędzy Pakistanem i Nową Zelandią. Cóż za upadek!

Przyjechałem do Kottayam właściwie głównie ze względu na festiwal w świątyni Śiwy, więc wieczorem wybieram się na rekonesans. Najbardziej interesuje mnie spektakl Kathakali, czyli rodzaj klasycznego dramatu, wywodzącego się z Kerali. Aktorzy z pomalowanymi twarzami, i w pięknych, ekstrawaganckich strojach, odgrywają przez całą noc historie o bogach i pradawnych bohaterach. Do tego na żywo muzyka karnatacka, pełna ćwierćtonów i wokalnych melizmatów. Wszystko odbywa się pod świątynią, gdzie mamy też do czynienia z klasycznym targowiskiem. Można tu kupić wszystkie potrzebne rzeczy świata, a także mnóstwo niepotrzebnych. Baloniki, wata cukrowa, grillowana kukurydza, plastikowe zabawki, wiatraki, artykuły gospodarstwa domowego - wszystko czego dusza potrzebuje. Klimat dokładnie taki sam jak na jarmarkach pod polskimi kościołami - co pokazuje, że ludzkie potrzeby są uniwersalne.

aktor Kathakali

Kathakali robi na mnie bardzo duże wrażenie. Rozgrywa się powoli, czasami aż zbyt wolno dla zachodniego widza, stroje są niezwykle fantazyjne, a aktorzy bardzo dużo grają mimiką twarzy, co nie jest proste, jako że mają je pokryte grubą warstwą makijażu. Dosyć jednoznaczne jest dla mnie, że Kathakali gdzieś tam musi wywodzić się z Theyyamów - estetyka jest zbyt podobna. Można powiedzieć, że to taki ucywilizowany Theyyam. Niesamowite jest to, że w Indiach takie spektakle odbywają się na przyświątynnych festynach. W Polsce pewnie byłby koncert Urszuli ;-)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz