środa, 12 marca 2014

Theyyam - bogowie tańczą

Kiedy Krzysztof Kolumb wyruszył w swoją morską podróż, jego głównym celem, oprócz szerzenia chrześcijaństwa, było znalezienie alternatywnego sposobu na import indyjskich przypraw. Chciał dotrzeć na wybrzeże Malabarskie, które wówczas, podobnie jak dziś, słynęło z wybitnego pieprzu, kardamonu i innych tego typu zabawek. Krzysztofowi się nie udało (miał dobrą wymówkę - nowy kontynent na drodze), ja natomiast właśnie do Malabaru dotarłem.



Nocny pociąg z Goa zatrzymał się na chwilę na malutkiej stacji Kannapuram, gdzie miałem spotkać się z człowiekiem, który przybliży mi sekrety typowych dla regionu tańców - rytuałów, znanych jako theyyam. Oczywiście stacja była kompletnie pusta, ruszyłem więc wolnym krokiem w stronę wyjścia. Tutaj pierwsze zaskoczenie - pod dworcem stały cztery ryksze, jeden z kierowców rzucił na mnie znudzone spojrzenie, drugi nie uniósł nawet wzroku znad gazety, pozostała dwójka smacznie spała. Cóż za różnica w porównaniu z rzeczywistością dworców północnych Indii, gdzie biały człowiek jest w ciągu kilku sekund otoczony nerwowo gestykulującymi mężczyznami w różnym wieku, którzy wrzeszczą na siebie i próbują namówić do natychmiastowego skorzystania z usług ich trzykołowych wehikułów. Po chwili podszedł do mnie młody człowiek i zapytał czy jadę do hotelu Thapasya. Ponieważ byłem umówiony na podróż do zagubionej w dżungli wsi, a nie do hotelu, odpowiedziałem mu grzecznie, że nie. Nie znał zbyt dobrze angielskiego, zaś moja znajomość malayalam, języka Kerali, równa była zeru. Staliśmy więc dalej w coraz bardziej palącym słońcu, przyglądając się sobie ukradkiem. Ja byłem jedynym białym na stacji. On był jedynym człowiekiem, który na kogoś czekał. Po chwili było jasne - jednak jadę do hotelu Thapasya.

Po półgodzinnej podróży dotarliśmy na miejsce. Okazuje się, że zostałem ulokowany w czymś na kształt domu pielgrzymkowego.  Za rogiem znajdowała się świątynia lokalnego bóstwa o imieniu Muthappan, wesołego ludowego bożka, który lubi wypić sobie trochę rumu z kokosa, opiekuje się psami a poza tym dwa razy dziennie wciela się w jednego z miejscowych, żeby odbyć rytualny taniec, pobłogosławić wiernych a przy okazji napić się troszkę i zjeść smażoną rybkę. Jak powiedział mi kilkanaście minut później jeden z miejscowych: "To jedyny bóg w Indiach, który istnieje naprawdę. Je, pije i tańczy. Inni bogowie są tylko na obrazkach". Dobry początek!

Zanim mam możliwość poznać bliżej Muthappana, mój kierowca zabiera mnie na pierwszy theyyam. Jedziemy przez wioski i wioseczki Kerali, otoczeni wszechobecną, intensywną zielenią oraz palmami kokosowymi.  Od czasu do czasu mam okazję zaznać też kolejnego wyjątkowego smaku tego regionu - co jakiś czas mijamy plakaty z sierpem i młotem, wizerunki Lenina i Che Guevary oraz inne insygnia komunizmu - w Kerali od lat rządzi partia komunistyczna, na zmianę z Kongresem co prawda, ale trzyma się bardzo mocno. Jak widać, w sercach ludności również!



W końcu dojeżdżamy do wsi w środku lasu, do której nigdy w życiu nie trafiłbym sam. Theyyam toczy się tam już od kilkunastu godzin, docieramy na samo zakończenie. Bogowie, którzy wcielili się w ciała trójki niedotykalnych, siedzą pod świątynią i udzielają błogosławieństw. Otoczeni wianuszkiem wiernych udzielają porad, tłumaczą różne życiowe zawiłości, dotykają czół świętym proszkiem, zrobionym z kurkumy. Wygląda to mniej więcej tak:


Po godzinie błogosławieństw wstają jeszcze na ostatni taniec. Postacie przyodziane w niezwykle kolorowe, ciężkie stroje, wirują do dźwięków muzyki, otoczeni przez braminów, którzy dbają o ich komfort a także ludność, która przybyła zobaczyć ten rytuał z okolicznych wiosek, często idąc pieszo przez wiele kilometrów. Widać, że to poważne, religijne przeżycie. Na mnie ogromne wrażenie robi pradawność tych praktyk, mieszkańcy północnej Kerali oglądają tańce opętanych przez bogów od kilku tysięcy lat, pomimo inwazji wedyjskich aryjczyków, muzułmanów, chrześcijan i innych religii, oni wciąż kultywują te rytuały, głęboko wierząc w ich moc. Rzadko zdarza się mieć możliwość zobaczyć formę sztuki powstałą u zarania dziejów, kiedy jeszcze nie wiadomo było czy to spektakl, czy też autentyczna ceremonia religijna, czy to tylko aktorzy, czy też naprawdę w ich ciała wcieliło się bóstwo. Z pewnością jest to jedno z tych doświadczeń, które pozostaną ze mną do końca życia.

theyyam
 Wieczorem jedziemy zobaczyć inny theyyam. Pora dnia bardziej odpowiednia, bo w Kerali mamy obecnie ponad 30-stopniowe upały i dużą wilgotność powietrza, co powoduje, że w ciągu dnia bardzo ciężko się żyje. Poza tym wieczór dodaje też klimatu ceremoniom. Mam okazje obserwować przygotowana do rytuału. Trójka mężczyzn jest malowana, pokrywana siatką skomplikowanych wzorów, oraz ubierana w specjalne kostiumy. Jeszcze są ludźmi, dopiero kiedy cały strój będzie gotowy, rozpoczną taniec i wtedy bóstwo wejdzie w ich ciała. Zaczyna się od opętańczego rytmu na bębnach, do którego dołączają się bramini, dodając pojedyncze dźwięki na specjalnych muszlach. Jeden z nich zapala też ognie, które wirują w powietrzu wraz z tancerzami powoli wchodzącymi w trans. Wszyscy patrzą w skupieniu, niektórzy filmują smartfonami (to trochę ujmuje klimatu, hehe), a tańczący mężczyźni coraz mniej wyglądają na ludzi, a coraz bardziej na wściekłych bogów, którzy przyszli do nas z zaświatów. Jestem w samym środku ceremonii, sięgającej wiekiem neolitu, jedyny biały wśród zapatrzonych ciemnych twarzy. Tutaj mało kto mówi po angielsku, nikt nie słyszał ani o Bobie Marleyu ani o The Beatles ani tym bardziej o Radiohead. I chciałbym, żeby tak pozostało jak najdłużej, chociaż wszechobecny internet (każdy z telefonem komórkowym!) powoli globalizuje wszystko.

publiczność czeka
 Następnego dnia rano wstaję o 5.00., ponieważ powiedziano mi, że theyyam odbędzie się w świątyni Muthappana, która jest tuż obok mojego hotelu. Jest jeszcze ciemno, cicho i pusto, zastanawiam się czy kogoś w ogóle w tej świątyni zastanę. Idę przez opustoszałą wioskę, na niebie jeszcze trochę gwiazd, w końcu dochodzę na miejsce. Świątynia jest pełna po brzegi. Mieszkańcy mojej wsi stoją wpatrzeni a ich Muthappan, wraz z towarzyszącym mu drugim bóstwem, tańczą.




3 komentarze:

  1. Piszesz częściej niż mam możliwość czytać ale pisz bo to niesamowite. Właśnie zaczytałam się a jestem w pracy więc wracam do rzeczywistości choć wolałabym być w tej świątyni. Owocnych badań kulturowych i czekam na następne relacje :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Niesamowite przeżycie, bardzo Ci zazdroszczę theyyamu! Czy wiesz może, dlaczego tylko "niedotykalni" mogą "stać się" bóstwem? Pisz jak najwięcej, to wspaniałe! Pozdrawiam, Marta krzemień

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Marta, mam na ten temat pewna teorie, ale to dluga historia. Moge Ci opowiedziec po powrocie ;-)

      Usuń